07-08/2019

Magdalena Boczkowska

Franek wątpi w Boga, gdy patrzy na ludzi

Najnowsza proza Filipa Zawady – muzyka, poety, fotografa i performera, autora tomu opowiadań Psy pociągowe (2011), powieści Pod słońce było (2014) i kilku tomików poetyckich – jest, by powtórzyć powszechną opinię panującą od momentu wydania książki, nieopisywalna. Niełatwo bowiem powiedzieć czy napisać o niej cokolwiek odkrywczego i oryginalnego bez cytowania całych obszernych fragmentów. To w języku bowiem tkwi siła tej prozy. Prozy przewrotnie zatytułowanej Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek. W języku i w bohaterze.

Bohaterem i narratorem jednocześnie jest nie byle kto! To około dziesięcioletni chłopiec, Franciszek, znaleziony na śmietniku (dlatego od zawsze, jak sam wyznaje, inaczej patrzy na śmietniki, tak jak Jezus z pewnością musiał inaczej patrzeć na stajnie) i wychowywany w sierocińcu prowadzonym, w bliżej nieokreślonej wsi i w bliżej nieokreślonym czasie, przez zakonnice. Sierociniec sam nazywa „pałacem naszego Pana”. Franek to trochę taki stary maleńki, kojarzący się nieco z Mikołajkiem z książek Jeana-Jacquesa Sempégo i René Goscinnego, a może i z samym Małym Księciem. Nieco, bo Franek jest od Mikołajka o wiele bardziej inteligentny, samotny i nieszczęśliwy. To stary maleńki o spojrzeniu dziecka i spostrzeżeniach mędrca.

Chłopak, jak inne dzieci z sierocińca, na własność za wiele nie posiada. Czasami dostaje jakieś lizaki i drobne kwoty, a poza tym ma tylko dziecięcą naiwność, specyficzne poczucie humoru, dar wymyślania historii i przybłąkanego czarnego kota, któremu nadaje zacne imię Szatan. „Pan Bóg jest dobry i Szatan jest dobry”, wyjaśnia księdzu, wprawiając go tym w niemałą konsternację. Sam Franek jest przy tym „dzieckiem nadpobudliwym, ale bardzo pojętnym. Zasób słów duży. Nie rozumie, że wyrazy wulgarne są nieprzyzwoite i nie przystoi ich mówić. Jego pismo jest coraz bardziej kształtne i odpowiednie utrzymuje je w liniaturze.

Wie, jak wygląda godło i flaga Polski. Potrafi podać tytuł hymnu, jednak nie chce go śpiewać. Nie wie, nad jakim morzem leży Polska, jednak wie, co jest stolicą naszego kraju. Potrafi dopasować ilustrację gniazda do odpowiedniego ptaka. Wie, jakie warunki atmosferyczne są korzystne dla ślimaka i zna jego budowę.

Franciszek potrafi doskonale liczyć do stu oraz wykonywać wszystkie przeliczenia w tym zakresie. Rozpoznaje monety o wartości: jeden złoty, dwa złote, pięć złotych, oraz banknoty dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt i sto złotych. Zna bardzo dużo przedmiotów, które można kupić za wyliczoną sumę pieniędzy.

Potrafi zrobić przewrót w przód”.

Codzienność chłopaka nie przypomina tej opisywanej choćby również przez dziesięciolatka, Borysa, w Bidulu Mariusza Maślanki. Zakonnice są dobre i wyrozumiałe dla podopiecznych, starają się zapewnić im nieco normalności. W Dzień Matki na przykład nie puszczają ich do szkoły, pozwalając robić, co im się podoba. Sierociniec nie jest miejscem pełnym przemocy i okrucieństwa. W Rozdeptałem czarnego kota… na rzeczywistość Franka składają się głównie mniej lub bardziej wymyślne zabawy z innymi „bękartami”, snucie opowieści, w których jest mistrzem – zakonnice czasem każą mu nawet zabawiać historyjkami młodsze dzieci, rozmowy z miejscową właścicielką sklepu (po cichu liczy, że ta mogłaby go adoptować, dlatego takim wstrząsem jest dla niego wiadomość, że kobieta jest w ciąży) i szkoła. Przy czym do szkoły chodzi z dziećmi nie tylko z sierocińca, dlatego może pozwolić sobie na stwierdzenia typu: „Dzieciaki z normalnych rodzin są ohydne. Nic nie umieją robić porządnie. Patrzę na nie na przykład, kiedy liżą lody. Robią to strasznie niedbale i bez sensu […]. Wszystkie normalne dzieci to debile, bo jak się nie doświadcza smutku, tylko codziennie dostaje lody, to nic się z życia nie rozumie”.

W ogóle swoistych sentencji, złotych myśli, dobrych rad, bon motów jest w tej powieści mnóstwo. Są mniej lub bardziej wymyślne, mniej lub bardziej odkrywcze. Jedne trącą naiwnością dziecka, innych nie powstydziłby się Kartezjusz wespół z Platonem. Kilka przykładów: „Dorośli są debilami, bo nie wiedzą, że na błędach niczego nie da się nauczyć”; „Ludzie rozchodzą się nie wtedy, kiedy popełniają błędy, ale kiedy kończy się im cierpliwość do swoich słabości”; „W Boga zaczyna się wątpić, kiedy patrzy się na ludzi”; „Żadne życzenia nie muszą być spełnione”; „Śmierć zawsze przychodzi przez przypadek” czy „Wszyscy jesteśmy bękartami naszego Pana. Nie wstydzimy się tego, bo bękarty niczego się nie wstydzą. To życie musi się wstydzić za nas”. Itd., itp. Można by śmiało cytować fragmenty każdego rozdziału – te są zresztą dość krótkie, to swoiste impresje, wrażenia, notatki czynione przez Franka z obserwacji otaczającego świata i własnych myśli nocami kłębiącymi się w głowie chłopaka.

Nasz bohater często miewa wyrzuty sumienia – gdy zrobi coś złego, ale przede wszystkim gdy przydarza mu się coś wyjątkowo dobrego, wie przy tym, że na przykład dzieci w Afryce mają jeszcze gorzej od niego i innych „bękartów”, więc ci nie powinni narzekać na los. Franek cierpi, że ma niewiele, i cierpi, że ma więcej od innych. W końcu spisuje nawet testament, przekazując kota Szatana pani Stefie ze sklepu (by jej nowe dziecko miało się kim zaopiekować), tornister i rzeczy szkolne biednym dzieciom z Afryki, liche oszczędności Błażejowi – najlepszemu przyjacielowi, który miał to szczęście i został adoptowany, a poza tym „[…] wszystkie zarysowane i popisane kartki proszę przekazać do muzeum, które zapłaci za nie słoną kasę, i za zdobyte w ten sposób pieniądze proszę kupić wszystkim dzieciom lizaki. Od cukru, który dostaje się w podarunku, zęby się nie psują […]. Wszystkie rzeczy, o których zapomniałem tu wspomnieć, należy spalić i popiół rozsypać na drodze przed kościołem podczas zimy, żeby znowu nikt sobie kostki nie skręcił na lodzie”. Jest zatem Franek i wielkim altruistą, który zawsze myśli też o innych.

Pomimo humoru (momentami bardzo czarnego) Franciszek jest niezwykle samotnym dzieckiem. Czuje się opuszczony i niechciany. Wie, że dorośli, którzy czasem pojawiają się w sierocińcu, chcą adoptować małe dzieci, przede wszystkim niemowlaki, on nie ma już szans na znalezienie rodziny. Zaczyna rozumieć, że świat nigdy o niego nie zawalczy, dlatego sam musi się nauczyć o siebie walczyć.

Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek to zatem równocześnie niesamowicie dowcipna i przerażająco smutna powieść o przejmującej samotności i próbie radzenia sobie z nią. Źródłem samotności, niezrozumienia i konfliktów jest dla Franka też język. Chłopak często jest ganiony przez zakonnice czy nauczycieli za używanie niestosownych wyrażeń, przy czym sam nie rozumie, dlaczego okazuje się na przykład, że sranie jest gorszą czynnością niż robienie kupy…

To pełna wdzięku literacka perełka, która pozostawia czytelnika z szeregiem pytań, na które często trudno znaleźć sensowną odpowiedź. „Człowiek jest zły na cały świat, jeżeli coś nie idzie po jego myśli. Dlaczego w takim razie nie jest zły na swoje myśli?”

Filip Zawada: Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek.
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2019, s. 272.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.