Pani Danusi Dębskiej z Jeleniej Góry
Austriacki pisarz Ka von Wein‑Gibz napisał nowelę: w sanatorium Wysoka Łąka k. Jeleniej Góry wzorowanym na tym w Davos k. Czarodziejskiej Góry, leczył się malarz. Gdy mu się pogorszyło, zaczął malować autoportret trumienny. Pracował, ale słabł i coraz bardziej przypominał białe podobrazie, podczas gdy jego podobizna nabierała kolorków. Zmarł. Jego ciało skremowano, ale na portrecie żył, bo zarażał prątkami gruźlicy. Obraz spalono. Chciałoby się powtórzyć za Nietzschem: „Pisz krwią, a dowiesz się, że krew jest duchem”.
Nasuwa się na myśl Portret Doriana Graya Oscara Wilde’a. O młodzieńcu, którego portret brzydnie, im bardziej on robi się zły. Przypomina się miniatura Borgesa. O malarzu, co zagraca obraz różnistymi rzeczami, by na koniec stwierdzić, że namalował… swój konterfekt.
Drzewiej, gdy był las, nie było nas, wierzono, że artefakty żyją. Posągi Fauna2 i innych bogów3 Grecy przykuwali do ścian świątyń, by im nie uciekły. Z kolei w skryptoriach mnisi przygwożdżali do pulpitów opasłe księgi łańcuchowe. Bo brać złodziejska4, gdy zwęszy hossannę – hossę na rynku kradzionych przedmiotów kultu religijnego, zwyżkę większą niż hossa, bessa i desa razem wzięte, okradnie klasztor jak hieny cmentarne5 piramidę Cheopsa6.
Twórcy stają na rzęsach, by tchnąć życie w dzieło. Idąc za radą Cenniniego, pejzażyści robili farby z tego, co znaleźli w malowanym otoczeniu, a Rembrandt okrywał pozujących płótnem, jakie napinał na blejtram. Artysta traktuje pracę z powagą jak lekarz7, a nawet ze śmiertelną powagą jak łapiduch. W imię prawdy zrobi wszystko, tak jak krowa zrobi wszystko w ymię mleka. Jest niczym panna, która by znaleźć chłopa8 i doczekać się oświadczyn9, odśpiewa hymen10, poświęci wianek11, puści go12 lub sama się puści.
Hrabal wcierał piwo we włosy, by poczuć smak. Picasso przybił do ściany żywego gołębia, by oddać jego lot. Van Gogh, by pojąć harmonię, brał lekcje fortepianu i wtranżalał farby. Schwitters przebił sufit, gdy Merzbau (wieża sklecana z rupieci) sięgnęła powały. Opałka – autor obrazów liczonych, dzień w dzień pisał kolejne liczby, wymawiał je, nagrywał i robił sobie zdjęcie. Pewien poeta idąc spać, wywieszał kartkę „Poeta pracuje”, Hauptmann na ścianach sypialni zapisywał sny itd.
Japoński malarz‑kamikadze skoczył z dachu na płótno, by namalować swoją śmierć. Głup! (walnięty). Odbiła mu palma pierwszeństwa13. Gdyby nie trafił w obraz, to byłby strzał w dziesiątkę – taki, że dycha nie dycha.
Wymiana barterowa14 życie za sztukę nie ma sensu. Więcej rozumu miał Wilfred – autor Nokturnu opus 18 będącego niczym orkiestry wojskowe15 i trwającego (uwaga!) pięć lat, trzysta pięćdziesiąt dziewięć dni, dziewiętnaście godzin, dwadzieścia minut i czterdzieści osiem sekund. On tylko pomylił sztukę ze zwłoką – zabitym czasem, który jak szampan na Sylwestra16 wykorkował i strzelił w kalendarz.
Według Chińczyków sztuce nie wolno upodabniać się do życia niby bliźniacze miasta17. Sztuka ma działać jak życie. Niechby nawet jak Afrodyta pędzla Zeuksisa, który miał takie poczucie humoru18, że widząc obraz, wygiął usta w podkówkę, uśmiał się jak koń i wyciągnął kopyta. Nie trzeba robić z siebie mokrej plamy, by powstał autoportret o uderzającym podobieństwie19, ani przepisywać życia toczka w toczkę jak Zofia Tołstoj Wojnę i pokój. Życie trzeba kopiować jak studenci Gombricha sowę, z której za entym razem wyszedł… kot.
Sztukę zabija dosłowność. Portret Jerzego Kosińskiego z kocimi źrenicami czy van Gogha z chabrowymi białkami są prawdziwsze niż foty. Borges recenzował więc fikcyjną prozę, Nabokov nierealnego filozofa. Hrabal też cóś20 zmyślał. Nie musiał stroić się w cudze piórka21 i skakać z okna, gdy karmił gołębie. On i życie kochali się jak dwa gołąbki (gruchali się).
Max Ernst namalował wiernie ogródek. Prócz jednej gałęzi psującej kompozycję. Wziął więc topór strażacki22 i niby Raskolnikow23 obciął gałąź.