[…]
Oto ja, w poniedziałek, czwartek i w niedzielę Zieniewicz, doktor z polonistyki warszawskiej, w roku 1986, w życia wędrówce, na połowie czasu, w środku ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był turecki. Do Ankary pojechałem, bo ministerstwo dało bilet, żeby sprawdzić, czy można w Turcji otworzyć lektorat języka polskiego. Po trzech dniach stwierdziłem, że na pewno nie można, bo tam dla lektora ani pieniędzy nie mają, ani mieszkania… – i zostałem w Turcji osiem lat! Z biletu powrotnego nie skorzystałem, owszem dwie walizki wziąwszy, do Poselstwa udałem się na rozmowę z Ambasadorem, a ten był jeszcze ze stanu wojennego, mianowany przez generała Jaruzelskiego, więc jak cały personel ambasady nie wiedział, czy jutro jeszcze będzie urzędował, bo w kraju wojna, rząd Messnera, potem Rakowskiego, strajki na okrągło, w sklepach ocet, Wałęsa w Magdalence, Kiszczak manipuluje,
w kraju jaja nie wyjęte,
„Solidarność” dała ciała,
spawacz gra w bambuko z Glempem,
partia trzyma się na pałach
Jak słychać, używam słów Gombrowicza, lekko zmieniając, przepisuję je z Dziennika 1, dlatego że one najtrafniejsze w nazwaniu, niechby dziwacznym, czegoś, co samo dziwaczne, inaczej nazwać się nie daje. Nie daje, a Dopada, między przypadkowością a wstydem, między bylejakością a wykrzywieniem okropnym, niby między object trouvé a obsesją jakąś, i też Wielkie Litery Gombrowicza, te jego na kolana padania, Wyklinania, Bluźnierstwa, Ślamazary Święte mają jednocześnie pokazywać nijakość, oraz intensywność konwulsji. Konwulsji, bo przecież, gdy zacznę poważnie wywodzić, jak wstydziłem się za PZPR, a jeszcze bardziej, że mnie do „Solidarności” Ciągnęło, chyba Odrzucało (wciąż Gombrowicz), to sam w to nie uwierzę, bo „obiektywnie” ujmując, nic w tym strasznego nie było. Owszem, nic, ale Nic (czyli grymas formy polskiej), które dopada, chwyta, skręca i tłamsi, a odetchnąć nie daje. Obiektywnie (lecz czyją obiektywnością?) to może być „zaburzenie emocjonalne”, niechby nawet „epizod psychotyczny” – ale, na litość, taki, z którym już dłużej wytrzymać nie sposób. I wtedy wystarczy impuls, błysk szansy, by nastąpiło gwałtowne wyładowanie emocjonalne. Radosne, upragnione wylinienie ze starej skóry, by wykonać Choćby Najbardziej Ryzykowny skok w świętą rzekę nowej tożsamości. Czy też by z bagna frustracji wyjść wreszcie na suchy ląd, „po schodkach, z człowiekiem, który za mną dwie walizki niesie”, i gdy to się już dokona, gdy niemożność stanie się możnością, wtedy dopiero, w uldze i żeby odreagować, zaczniemy „…Bluźnić z cicha, Wyklinać silnie, ale do siebie samego: – A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego Świętego chyba Przeklętego!” (
Z takim więc Przekleństwem od okrętu się odwróciwszy, w Ankarze zostałem.
[całość można przeczytać w numerze]