Istnieją dwa zbiory argentyńskich świadectw o Gombrowiczu: Gombrowicz w Argentynie Świętej Krowy [Vaca Sagrada, Rita Gombrowicz] i Tango Gombrowicz Małego K; książka ta nosi tytuł, który swojemu świadectwu nadał Osioł [Asno, Dipi, Jorge Di Paola].
„Nie lubi mnie przez głupią zazdrość; wie, że moje Tango Gombrowicz jest lepsze niż jej Gombrowicz w Argentynie i nie mówię tego, żeby się chwalić. Mój wybór jest daleko bardziej osobisty, bardziej otwarty, z emocjami, a jej wersja spraw sucha, akademicka, raczej nudna (by nie powiedzieć martwa)”. Mały K ciska gromy na Świętą Krowę; ten nowożytny Marek Aureliusz, co to odi profanum vulgus, ma ranę, która krwawi. On sam mówi, że nie, że nie jest pisarzem, a przynajmniej chce, żebyśmy w to wierzyli.
„Tutaj, w rzeczywistości dość zbiurokratyzowanej, wolałem zostać na uboczu, jestem mizantropem, powtarzam zwykle; ta choroba nie sprawia bólu, a nawet daje pewien rodzaj przyjemności, niemal arystokratycznej. Z tej samej przyczyny nie mam się za pisarza, czasami coś pisuję, może jestem tłumaczem, ale pisarzem nie, nigdy. Dlatego nie zabiegam o czytelników ani krytyków. Mogę ich sobie traktować lekko. Jeśli coś robię, to tylko dla siebie. Jestem panem samego siebie […]. To temat dość wyświechtany − but it works”.
Mały K porusza się w nieznanym mi wymiarze, to przyjaciel, o którym wiem najwięcej i zarazem najmniej; czasami Elias Canetti pomaga mi trochę go zrozumieć. „W miarę jak wiedza rośnie, zmienia formę. Nie ma jednolitości w prawdziwej wiedzy. Wszystkie autentyczne skoki dokonują się lateralnie, ruchem konika szachowego. Co się rozwija w linii prostej i przewidywalnie, traci znaczenie. Rozstrzygająca jest wiedza kręta, a przede wszystkim lateralna”.
W czasach, gdy Mały K tłumaczył Tunel [nie, tę minipowieść przełożył Józef Keksztas], Pterodaktyl [Pterodáctilo, Ernesto Sábato] pisał do niego listy na karteluszkach nie większych niż bilet autobusowy, ale teraz Don Arnesto tego nie pamięta.
− Kto to zrobił?
− Kalicki, Polak, który tłumaczył ciebie i Borgesa.
− A gdzie mieszka?
− W Polsce, jasne, gdzie miałby mieszkać.
− A co zrobił?
− Zapomniał przełożyć to wszystko, co mówiłem Peicovichowi o twoich relacjach z Gombrowiczem.
− Wiesz, pewnie to zrobił przez jakąś urazę…
− Ale jaką tam urazę, żadne takie tam, zrobił, bo kutas.
− Kto jest kutas?
− Kalicki jest kutas.
− Aha.. a kto to jest Kalicki?
[Gómez pamięta to, co chce. Ogłosiłem pełną wersję tego wywiadu, ale do niego dotarły najpierw fragmenty z „La Revista Polaca”, „The Polish Weekly” itp., propagandowych pism wydawanych u nas dla korpusu dyplomatycznego i zagranicznych dziennikarzy.]
Mały K jest bardzo dumny, słabość tę wykorzystuję, żeby go dręczyć, ranić do żywego ciała. Odpowiada z wysoka i z godnością, ignoruje mnie na modłę olimpijską, wygłasza apodyktyczne kwestie pełne wzgardy wobec gawiedzi i kryje się za wiekami. „Hierarchia to pierworodna i ulubiona córka Absolutu i nie każdy może ją klepać po tyłku. Gawiedź ma upodobania niezbyt zróżnicowane, mierzy jakość oklaskami; nie sądzę, żeby za dwa albo trzy pokolenia czytano Joyce’a z takim samym zapałem, jak przed laty, natomiast Marek Aureliusz przetrwa kolejne dwa tysiące lat. Dziwne są rzeczy bezpretensjonalne! Odi profanum vulgus et arceo ma też dwa tysiące lat”.
Bywa niekiedy, że zachowuję się jak opętaniec, wstępuje we mnie diabeł i zamienia w inkuba, spragnionego cielesnego kontaktu z jakąś Polką. Pozbawiony tego, muszę wyładować swój niezdrowy poryw na kimkolwiek.
Mały K od jakiegoś czasu oznajmiał, że w Dzienniku patagońskim wynosi mnie na niewiarygodne wyżyny, więc poprosiłem Panią od Plastyku [Madame du Plastique, Maria Świeczewska, gombrowiczowska Eswie], aby przełożyła fragmenty odnoszące się do mnie, tylko do mnie, a to z dwóch ważnych powodów: żeby Polce oszczędzić trudu oraz uniknąć dłuższego kontaktu ze sposobem pisania Małego K.
La Madame du Plastique przetłumaczyła [przez telefon] z tuzin linijek i pierwsze, czego się dowiedziałem, to to, że Mały K przedstawił mnie w książce jako brzuchatego grubasa, niezbyt wysokiego, który drze się na dziennikarki niczym obłąkaniec. Czekałem, co będzie dalej, żeby zobaczyć, jak też radzi sobie ten degenerat w wynoszeniu mnie na owe niewiarygodne wyżyny, ale nic. Madame zamilkła, minął tydzień bez znaków życia. Był to czas bardziej niż wystarczający, żeby wezbrała we mnie niepohamowana złość. Nie wiem, czy właśnie tego chciała, być może jest kobietą perwersyjną, mimo że chodzi codziennie na mszę, a może to demon zawładnął nią i przemienił w sukuba tak, jak mnie zamieniał w inkuba.
I tak w końcu nie miałem innego wyjścia, jak uznać go za pokurcza, cynika, bezwstydnika, pajaca, robala i żmiję, grzebiąc jednocześnie po chrześcijańsku, na całą wieczność, Dziennik patagoński. Ponieważ nie jestem synem właściciela, czyli nie mam ułatwień w drukowaniu czegokolwiek, tak jak on, postanowiłem ochrzcić go na wieki wieków przezwiskiem Mały K.
„[…] powiem ci, że w Dzienniku patagońskim stałeś się moim starszym bratem […]. Tak to jakoś wyszło, sam się zdziwiłem, ale nie chciałem już tego niszczyć, burzyć całości, która ma własne rytmy i tajemnice […]. Myślę, że mój dziennik będzie miał żywot w miarę długi, choć nie dla wielu. Wymaga wyobraźni i pewnego intelektualnego przygotowania, jestem powściągliwy w słowach […]”.
„A im więcej mówię w dzienniku, tym mniej przekonujący się staję. Za to ty rośniesz. I teraz, siurku, zdaj sobie sprawę z mojej duchowej wielkości i szczodrości: kiedy zauważyłem, że rzeczy tak się w tym tekście układają, niczego nie zmieniłem. Tak, proszę pana, żeby być wielkim, trzeba się trochę pomniejszyć. (Ty jesteś wielki, bo wielki; ja, bo szczodry!) A pożegnanie wyszło po mistrzowsku, bardzo spokojne, bardzo poruszające […]. Owszem, łagodnie zarzucam ci, że jesteś monotematyczny i tautologiczny, ale zauważ, wszystko to, żeby wynieść twoją artystyczną oryginalność. Bo jesteś artystą i jednocześnie żywym, chodzącym, oddychającym dziełem sztuki. Dziełem mistrzowskim w swojej kategorii”.
Ta pochwała ma w sobie coś nierzeczywistego; wygląda to tak, jakby Mały K mówił mi: daję ci, żebyś mi dał, w każdym razie jasno widać, że pobrzmiewa śmiesznie i nieszczerze, to pochwała wyrachowana i fałszywie skromna, gdy porównuje się ze mną.
[Gdybym do Gómeza nie pisał podobnych andronów, nie otrzymałbym od niego ani jednego tekstu dla „Twórczości”.]
Mimo wszystkich różnic Polacy łączą się w Gombrowiczu, choć ostatnio doszło do bardzo istotnej zmiany. Jak się wydaje, Mały K przewidział pewne wydarzenia wskazujące na złowrogi zwrot w historii, bardzo niekorzystny, jeden z tych, do jakich Polska przywykła.
„Los Gombrowicza wystawiony jest teraz na ogromne niebezpieczeństwo, znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony księża, z drugiej wielbiciele, wszystko to źle się skończy. Ferdydurke stała się obowiązkową lekturą w szkołach i z czasem zbanalizują ją całkowicie, naprzykrzając się nią, upraszczając i zamieniając w komunał. Jedynym rozwiązaniem byłoby zakazać jej lektury w całym kraju na jedno albo, jeszcze lepiej, na dwa pokolenia”.
Cztery lata później, gdy Mały K pisał te prorocze słowa, Bracia Bliźniacy, rządzący regionem Europy, który dawno temu nazywano Krajem Przywiślańskim, zakazali lektury dzieł Gombrowicza we wszystkich szkołach w Polsce.
Jak piszą Polacy o Gombrowiczu, niewiele mogę powiedzieć, bo nie znam języka, ale to niewiele, co znam, nie jest dobre. Święta Krowa jako gombrowiczolog − co bardzo trafnie zauważa Stary Wieszcz [Viejo Vate, Henryk Bereza] − spłaszcza Gombrowicza, pisze na kongresy, dla wydawców i publiki, chce wypaść dobrze przed wszystkimi. Mały K nie jest gombrowiczologiem, ale też go spłaszcza; jego tekstami rządzi brak wysiłku, pochopność i lenistwo. Gombrowicz rozwiewa się w jego rękach.
Stary Wieszcz to co innego, to poeta. W listopadowym zeszycie „Twórczości” [2008] komentuje Dziennik patagoński Małego K i znowu mówi o mnie.
„O Witolda Gombrowicza kopii kruszyć nie trzeba, wolno Rajmundowi Kalickiemu Gombrowicza nie cenić, myślę jednak, że wynika to u niego bardziej z przekory niż z przekonania, może tu chodzi o przekorę szczególnie wobec Juana Carlosa Gómeza, który dla mnie jest najważniejszym dziś z żyjących na świecie egzegetów Witolda Gombrowicza.
Żadna naukowość nie może konkurować z nim z racji jego szczególnej więzi duchowej z mistrzem i szczególnych intelektualnych kompetencji, których sugestywnym dowodem jest olśniewająca i niedościgniona w finezji trylogia gombrowiczologiczna w kilku numerach «Twórczości» (2004).
Tego nie da się pojąć, dlaczego ta trylogia nie zainteresowała żadnego wydawcy bądź co bądź w ojczyźnie wielkiego pisarza, którego żadni manipulatorzy pokątnego autoramentu nigdy przecież nie zdołają zniszczyć”.
[Buenos Aires, styczeń 2008]
Rajmund Kalicki
Przełożył i opracował Rajmund Kalicki