01/2019

Adam Komorowski

Hiszpania

„Nasza wrażliwość, nasze uczucia niczego już nam nie obiecują: żyją obok nas jak domowe zwierzęta, ostentacyjnie i bezużytecznie” – napisał Giorgio Agamben w wydanej ostatnio u nas Idei prozy. A przecież czytelnicy Agambena, których w Polsce jest tak wielu, jak w Hiszpanii, sięgając po czasopisma literackie, chcieliby w nich znaleźć choć iskrę nadziei, że z naszą wrażliwością nie jest aż tak źle. Niestety. Uporczywie nowa jest jedynie aura rezygnacji wobec apokalipsy, powszechna zgoda na to, że lepiej już było. Przeglądacze zagranicznych czasopism nie mają łatwiej od krajowych. Dawniej, w XX wieku, mogli spodziewać się zaskoczenia nową myślą, dziś nowe są tylko nazwiska. Pocieszeniem jest, że apokalipsa może przeciągać się w czasie, że nie będzie nagłego i ostatecznego big-bam. Optymizm ostatnich dekad XX wieku należy do przeszłości. Demokracja, państwo opiekuńcze, suwerenność myśli, sprawczość elit politycznych, pozycja intelektualistów, wszystko poszło inaczej niż prorokował Francis Fukuyama w 1989 roku.

Dziś klerkowie, zajęci pisaniem wniosków o granty, nie mają kogo zdradzać. Coraz częściej w tekstach drukowanych w „Revista de Occidente”, „Letras Libras” czy „Cuadernos Hispanoamericanos”, o których często tu piszę, pojawia się przypis o dawniej niespotykanym adresie. Oto w lipcowo-sierpniowej Insula interesujący tekst Any Gallego Cuińas Klucze do myślenia o literaturach latynoamerykańskich w XXI wieku i przypis: „Tekst jest wynikiem Projektu I+D Letral Początki literatury latynoamerykańskiej (2001–2015) ref. FF 12016 – 79025 – P”. Czyli naprzód muszą być środki (pieniądze), a potem można wrażliwość uruchamiać i myśleć.

Niekiedy mi się wydaje, że ostatecznie z Arystotelesem zrywamy dopiero dzisiaj. Zdziwienie przestaje być impulsem myślenia. Musimy mieć projekt. Zostaje on poddany ewaluacji przez komisje (zazwyczaj przy ministerstwie nauki, szkolnictwa wyższego czy kultury). Jeśli opinia jest negatywna, pozostaje przestać myśleć, o czym myśleć chcieliśmy, i myśleć o czymś innym. O konsekwencjach preferowania przez UE projektów multi-kulti (w rodzaju: Makbet przerobiony na balet tańczony przez imigrantów z Senegalu przebranych za górali ze Skalnego Podhala z muzyką cygańską napisaną przez Szkota i wykonywaną na celtyckich harfach w choreografii Niemki) dla życia artystycznego pisałem, omawiając artykuł w „Letras Libres”.

Miguel de Cervantes opatrzył (jak wówczas bywało w zwyczaju) Don Kichota sążnistą dedykacją „Księciu de Bejar, Markizowi Gibraleonu, Grabi Benalkazaru i Beńaresu, itd.”, zakończoną słowami: „Kiedy mądrość Waszej Dostojności zwróci oczy na mą dobrą chęć, wierzę, że nie pogardzi hołdem tak kornej służby”. Wcześniej jednak żadnego „Projektu Don Kichot, analiza kompulsywnych zachowań czytelników romansów rycerskich” nikomu nie zgłaszał, uprzedniej akceptacji i przyznania środków nie oczekiwał.

Po dygresji wracam do tekstu Gallegi Cuińas w „Insula”. Sytuacja pisarzy latynoamerykańskich w XXI wieku jest inna aniżeli w wieku XX. Rynek wydawniczy jest zmonopolizowany przez oligopole wydawnicze, Grupę Planeta i Bertelsmanna. Obie, działając w skali globalnej, oczekują od pisarzy utworów, które nie są adresowane do lokalnych czy narodowych odbiorców. Dysponują one globalnymi mechanizmami promocji ułatwiającymi pisarzowi latynoamerykańskiemu dotarcie do czytelników na całym świecie. Problem w tym, że wszystko musi przejść przez całkowicie odpersonalizowany filtr. Globalizacja smaku i gustu postępuje.

Wystarczy przyjrzeć się sytuacji w Polsce; przekładów z hiszpańskiego jest dziś zdecydowanie więcej aniżeli kiedykolwiek, ale dzieł znaczących jakby mniej. Literatura latynoamerykańska wchodziła na nasz rynek dzięki uporowi garstki pasjonatów, doskonałych tłumaczy o wyraźnych preferencjach. To Kalinie Wojciechowskiej zawdzięczamy Alejo Carpentiera i Juana Rulfo, Andrzejowi Nowakowi i Rajmundowi Kalickiemu José Lezamę Limę, Janowi Zychowi i Carlosowi Marrodanowi Gabriela Garcíę Márqueza, Julio Cortázara Zofii Chądzyńskiej. Także za polską recepcją J.L. Borgesa, Octavio Paza czy J.C. Onettiego stali konkretni ludzie. Francja miała Rogera Caillois’a, USA Georga Rabassę. Wraz z hegemonią wielkich grup wydawniczych to się zmieniło, one są głównymi aktorami i w swoich preferencjach kierują się kwestią nie tyle smaku, ile zysku.

Osobiście nie mam nic przeciwko temu, że w Polsce i wielu krajach przekłady z hiszpańskiego dominują w sektorze literatury popularnej, na listach bestsellerów konkurując z przekładami z angielskiego. Inną kwestią jest, że te utwory są zadziwiająco do siebie podobne choćby w tym, że stronią od eksperymentu, trzymają się jakiejś neutralnej kosmopolitycznej hiszpańszczyzny, którą na Kubie, w Meksyku czy Argentynie nikt się nie posługuje.

Autorka pisze, że autorzy urodzeni w latach osiemdziesiątych XX w., których książki są zapowiedzią literatury XXI w., odeszli od epickich ambicji pisarzy boomu w stronę nowego kostumbryzmu, dowartościowania codzienności. Rzecz w tym, że codzienność wpisywana jest w tradycyjne schematy fabularne, najczęściej powieści sensacyjnej. Konsekwencją globalnych mechanizmów promocji jest „transformacja obecności pisarza w przestrzeni publicznej i obowiązkowa przyjęcie roli medialnego podmiotu, który uczestniczy w festiwalach, podpisuje na targach, spotyka się w księgarniach, czyta swoje dzieła przed publicznością, wygłasza mowy. Ta nadobecność pisarza, permanentny performans, prezentowanie się na portalach społecznościowych zdają się zastępować dzieło”. Literatura ociera się o spektakl, a pisarz przyjmuje rolę celebryty. Kontakt z dziełem traci intymny charakter.

We wrześniowej Revista de Occidente artykuł Juana Francisco Fuentesa Populizmy. Gdzie, kiedy, dlaczego? i przypis: „Ten artykuł stanowi część projektu New Populism in post‑Cold War Europe…” itd. Oczywiście Polska jest jednym z przykładów, ale głównymi populistycznymi prowodyrami są dla autora nacjonaliści katalońscy (skądinąd Hiszpanie często mówią o Katalończykach Polacos). Ale ton artykułu jest wyjątkowo spokojny, autor nie rozdziera szat. Szeroko analizując ruchy populistyczne w USA na przełomie XIXXX wieku, traktuje populizm jako wyraz frustracji grup społecznych zagrożonych w swojej dotychczasowej pozycji. W USA byli to drobni farmerzy. Dziś w Europie są to klasy średnie spoza wielkich metropolii. Wbrew pozorom ostoją katalońskiego nacjonalizmu nie jest Barcelona, ale mniejsze miasta Katalonii. Tak jest w całej Europie. Pogłębiający się przedział pomiędzy kosmopolitycznymi metropoliami i drenowaną ekonomicznie przez nie prowincją dał w wyniku prezydenturę Trumpa.

Czytając rozważania Fuentesa o populistycznych ruchach agrarystycznych w USA, przypomniałem sobie, że zrodziły one wcale dobrą literaturę (J.C. Ransom, R.P. Warren, A. Tate) i przyczyniły się do renesansu ostentacyjnie regionalnej prozy Południa USA. Ten bunt prowincji przeciw abstrakcyjnej amerykańskości (jak twierdził Tate) elit Wschodniego Wybrzeża okazał się kulturowo ożywczy. Niestety nasze europejskie populizmy, na razie, nie mają się czym w kulturze chwalić.

We wrześniowych Letras Libres obszerna rozmowa z Johnem Grayem („Demagodzy znajdują zwolenników, ponieważ liberałowie nie mają nic do zaoferowania”). Pretekstem do rozmowy jest nowa książka Graya Seven Types of Atheism (jednym z bohaterów jest nasz Joseph Conrad i aż dziw, że w Polsce nikt nad jego ateizmem się nie zamyślił). Ale nie ateizm i jego warianty są głównym przedmiotem rozmowy.

W czasach naszej transformacji Gray był jednym z najczęściej tłumaczonych i przywoływanych teoretyków liberalizmu (np. przez „Gazetę Wyborczą”). Dzisiaj o nim w Polsce cicho, ale obszerny cytat pozwoli zrozumieć dlaczego: „Spędziłem dwadzieścia pięć lat, studiując Johna Stuarta Milla, trzydzieści poświęciłem studiowaniu liberalizmu i jestem przekonany, że to, z czym mamy obecnie do czynienia, to rodzaj patologii liberalizmu, która może trwać przez długi okres […]. Dominująca forma liberalizmu jest zbyt zawężona, by zobaczyć skalę niebezpieczeństwa. Liberałowie są przekonani, że mamy do czynienia z fazą przejściową i za kilka lat wszystko wróci do normalności. Stoimy wobec potężnej tendencji, która rozwija się od co najmniej dwudziestu lat w bardzo różnych krajach. Nie ma powrotu do ładu, który nastąpił po Zimnej Wojnie, a liberałowie uważali, że będzie trwał wiecznie. Niezależnie od tego, czy podzielali, czy nie, diagnozę Fukuyamy. Ten świat praktycznie zniknął i może całkowicie wyparować. Ale liberałowie oszukują się z rozmysłem i się nie zmienią. Tak wybrali. Liberalizm nie został dotknięty błędem, ale szaleństwem. Wspaniały historyk Barbara Tuchman twierdziła, że w historii należy odróżnić błąd od szaleństwa. Przywódcy polityczni się mylą. Najbardziej powszechne jest to, że gdy popełniają błąd, podwajają stawkę. Najczęstszy argument to: «Powinniśmy być bardziej radykalni, nie byliśmy wystarczająco konsekwentni». Tak mówią dzisiaj: «Polityka nie jest wdrażana wystarczająco rygorystycznie». Nie dopuszczają myśli o żadnych błędach w swojej polityce. Paradoks polega na tym, że liberałowie myślą, że wyciągnęli wnioski z doświadczenia, ale wcale tego nie zrobili. Zdaje się, że to skrajna prawica wyciąga wnioski z doświadczenia”.

Zdaniem Graya do momentu, kiedy liberałowie nie rozliczą się z faktu, że za narastanie tendencji skrajnie prawicowych (Gray unika terminu populizm) są w części sami odpowiedzialni, głównie przez politykę entuzjastycznej akceptacji globalizacji i głuchotę na głos tych, którzy nie są jej beneficjentami, znajdują się na drodze do samobójstwa.

W tym samym numerze „Letras Libres”, napisana z pasją, apologia liberalizmu Leona Wieseltiera (Wielka kalumnia przeciw liberalizmowi). Polemizuje głównie z Aleksandrem Duginem. Prawdą jest, że demonizacja liberalizmu jest pozbawiona podstaw. To nie liberalizm tworzył obozy zagłady i gułagi. Niemniej jednak Wieseltier pisze: „Decydujący błąd liberalizmu polegał na tym, że traktował siebie jako nieuniknioną konieczność, ostatnie słowo, kulminację – zadekretowaną przez historię – długich bojów, na przestrzeni wieków, na rzecz postępu. Dziś nie możemy ulegać temu oszukiwaniu samych siebie”. Paradoks polega na tym, że liberalizm z zasady kwestionujący pojęcie dziejowej konieczności, sam się za takową uznał. Zauważył to Georg Santayana w tekście Ironia liberalizmu z lat dwudziestych XX w. Niestety, bycie liberałem nigdy nie gwarantowało wyzbycia się pokusy przypisania sobie roli maszynisty parowozu dziejów.

O Santayanie i José Ortedze y Gassecie (łagodnych krytykach liberalizmu) pisze Daniel Moreno w nowej Revista de Estudios Orteguianos. Polemiki elitarystów są ciekawsze aniżeli antyliberalne egzorcyzmy skrajnej prawicy, dla nich stawką w sporze nie jest bowiem polityka, ale kultura, zwłaszcza wysoka. O tym w następnym przeglądzie.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.