Pochyl się w siebie usłyszysz płowe pola, „wilki idą zbożem” – będzie chleb (jak niegdyś, jak niegdyś);
wspomnij łęgi nadwiślańskie, odarte burty Tężniopolis (martwa fala jak zawsze).
Pochyl się w siebie usłysz swoje lata, pomruk autostrad w letni wieczór,
krzyk dzikich gęsi w poprzek horyzontu
(on zostaje)
Pochyl się w sobie usłyszysz zmarłych, ich niemy wyrzut stanie za płomień
dalekich ognisk w urwanej przestrzeni.
Janusz Żernicki, ojciec chrzestny Orientacji Poetyckiej Hybrydy, Pewność z której nic nie wynika
Pochylam się kolejny raz.
Na takie niedwuznaczne stwierdzenie może pozwolić sobie dyktator, który świadomie, jak on czy jak Hitler, chroniąc „prawdziwych Niemców” przed skażeniem literaturą wrogą duchowi niemieckiemu, wyselekcjonował ją i spalił. Wychowanych na takiej wyselekcjonowanej literaturze charakteryzuje niewiedza, a ta jest matką głupoty, mierzwą, z której rodzą się nowi dyktatorzy, tyranizujący maluczkich i kształtujący „nieumnych” na wzór tego, co chcą dla korzyści własnej lub mocodawców osiągnąć. Ci zawsze posłuch znajdą, nawet wśród tych, przeciwko którym działalność demagogów jest wymierzona. Być może, mając nadzieję na okruchy ze stołu pańskiego lub z przyczyn nikomu nieznanych, są przeciwnikami ustalonego porządku i radość im sprawia burzenie tego, na czym kultura i wiara narodowa stworzone zostały. Może niepotrzebnie wstawiłem na wstępie tych kilka upolitycznionych zdań nieco pod wpływem lansowanego nowego pojęcia: „historia polityczna” czy „polityka historyczna”. Może to komuś potrzebne, mnie nie: historia kraju tworzy się w każdej epoce, w każdym ustroju i dobrze jest być tego świadomym. Czy przyjdzie ten czas w naszych dziejach, że zapiszemy niczym w kronice czas bieżący, a naturalne będzie, że ci, co przyjdą po nas, wyciągną z tego wnioski dla dumy lub dla hańby i zamiast dreptać w miejscu, pójdą swoją drogą, mając świadomość, że jesteśmy narodem, jak każdy inny naród, a kształt cienia, który po nas zostanie, będzie tym straszniejszy, im więcej ruchów będziemy wykonywać, aby go zmienić lub wymazać. Nic nie może istnieć bez własnego cienia. To, co pisze się o niecnych zamierzeniach dotyczących Orientacji Poetyckiej Hybrydy, jest temu bliskie – tylko że historia wchłania już tę orientację literacką z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych
Datę utworzenia Klubu Studenckiego przy ulicy Mokotowskiej 48 określa się na rok 1957. To wtedy w polityce peerelowskiej klub stał się solą w oku. W reżimowej prasie wypisywano sensacyjne informacje o działaniu w pomieszczeniu klubu zespołu młodych ludzi połączonych „nie tyle wspólnym celem szampańskiej, co demoralizującej zabawy”. Bawili się studenci warszawscy w tym pomieszczeniu do 1973 roku, a że w tym środowisku kpiono sobie z demagogicznych kanonów soc-kultury, stamtąd też wydostawała się muzyka, śpiew i kabaretowe skecze, niosące coś, co nie miało jeszcze swojej idei politycznej, ale włączało się w tok historii kraju, a ta zawsze rodzi się poza wolą partyjnych wodzów. Studencki Klub „Hybrydy” wniósł wiele w odrodzenie swobody w życiu intelektualnym stolicy i tylko jakaś dyktatura mogłaby zakazać jego działalności. Stało się, organy prasowe ogłosiły z satysfakcją: „Po latach prób zamknięto klub Hybrydy. Okoliczni mieszkańcy mogą spać spokojnie”. Faktycznie, klub z powodu wewnętrznego kryzysu zawiesił działalność. Wznowił ją 10 października 1977 roku w nowym lokalu przy ówczesnej ulicy Kniewskiego 7/9 (dziś ulica Złota).
Na spotkaniu założycielskim nie było Leszina, nie było też Waśkiewicza. Wątpliwe nawet, czy był tam Stachura. Spotkanie poetów, którzy chcieli, organizując się w grupę, jakich wówczas powstawało dużo, uzyskać dojście do wydawnictw, odbyło się poza Klubem Studenckim, w herbaciarni „Gong” w Alejach Jerozolimskich. W zapisie bliskich Janusza znajdujemy tylko, że zebrani podejmują decyzję o połączeniu się w orientację poetycką, a „Ojciec dodaje słowo
Co oznaczało w tamtym czasie określenie się jako „orientacja poetycka”? Wtedy nie oznaczało nic. Kraszewski w krótkim wprowadzeniu do swojej powieści, od której ten klub przyjął swoją nazwę, pisze sto lat wcześniej:
Dawniej zasiedziały człowiek był na widowni i pod sądem nieustannym otoczenia swego, kraju, rodziny, społeczności… zmuszało go to do pilnowania się i baczenia na siebie… Dziś nieznajomy, obcy, robi, co chce, a przynajmniej czynić może, co mu się podoba, jak gdyby nikt na niego nie patrzał; gra taką rolę, jaka mu do smaku przypada… nie jest pod nadzorem niczyim prócz swojego sumienia. Z sumieniem zaś… jak wiadomo, człowiek wchodzi w różne układy w potrzebie.
Mało jest tak surowych ludzi, żeby, uzyskawszy swobodę, nie korzystali z niej.
Żernicki tworzył, bo urodził się poetą, a to nie było proste dla poety z prowincji, jeśli nie dał się uświadomić politycznie. Janusza Żernickiego nie wciągnęła ani indywidualność Jana Pietrzaka, ani tym bardziej ideologia niektórych kolegów wekslujących w kierunku socrealizmu, ułatwiającemu im dojście do publikacji. Janusz cenił sobie bardzo współpracę z redakcją „Poezji”. Poznał jednak w tym czasie partnerkę na swoje dalsze życie, wrócił do Ciechocinka, pracował na utrzymanie rodziny, dostał mieszkanie na trzecim piętrze i… pisał. Podjął pracę w Miejskiej Radzie Narodowej w Ciechocinku jako koordynator do spraw kultury (to on zapoczątkował festiwal „Wiosna pod tężniami”). Zasada hybrydy działa w życiu prywatnym, w realizacji marzeń twórczych pojawił się układ hybrydowy z wiernym przyjacielem, Edwardem Stachurą. Nie było go w gronie założycieli Orientacji, a i ta zaczęła się rozpadać po jego odejściu. Bo aby stworzyć hybrydę, potrzeba dwóch, co najmniej dwóch. „Z sumieniem zaś… jak wiadomo, człowiek wchodzi w różne układy w potrzebie”. Pamiętam, musiało to być późnym latem w połowie lat siedemdziesiątych, Sted przyjechał do mnie wraz z Brunem (Ryszardem Milczewskim) na destylację fermentujących węgierek, które rosły dziko w kupionym przeze mnie ogródku działkowym w Świeciu nad Wisłą. Był wtedy w Świeciu przy komitecie partyjnym pewien instruktor kulturalny, który zaproponował Stachurze wieczór poetycki dla aktywu partyjnego. Dla Stachury oznaczało to świeżą gotówkę. Po odczytaniu fragmentów Siekierezady i odśpiewaniu ballady towarzysz instruktor uświadomił obecnym, że wysłuchali właśnie poezji proletariackiej obrazującej ciężką pracę drwali. Sted nie zaprzeczył. Odebrał honorarium i wróciliśmy do altanki na mojej działce, gdzie czekała na nas śliwowica.
Janusz pozostawił czternaście zbiorów poezji. W roku 1998 włocławska Wojewódzka Biblioteka Publiczna wydała całościowy zbiór zatytułowany Wędrowiec z Tężniopolis. To była wspaniała inicjatywa włocławskiego działacza kulturalnego Aleksandra Kociołowicza i bibliotekarki pani Janiny Górniak. Kilka osób pracowało przy tym wydaniu, jeżdżąc do poety bez nogi zamieszkałego na trzecim piętrze. Rozmawiam z panią Górniak:
Przywołajmy jeszcze raz zapiski:
Sierpień 1997 roku przynosi upał trudny do zniesienia, któregoś dnia brat Wojciech zabiera Janusza na spacer. W wózku inwalidzkim Żernicki objeżdża okolice swojego dzieciństwa. Nie zdaje sobie sprawy, że jest to ostatni taki spacer. Lata zamknięcia na balkonie, który stał się „zagubionym dworcem mijających się ptaków”, dają znienacka znać o sobie. Przeżywa rozległy udar mózgu. „Mój tryb życia jest na pewno dla wielu zaskakujący i przez wielu odrzucany” – zwierzał się poeta Janowi Marxowi w 1985 roku. – „Jest to raczej bardzo smutne. Posiadając skrzydła pozwalające wyfruwać poza miasteczko, region, odgrywam trochę rolę prowincjonalnego bociana, któremu podcina się lotki, żeby nie wyfrunął. Kiedyś w Ciechocinku takie kalekie ptaki chodziły po parku, stanowiąc turystyczną atrakcję. Zbyt mało jednak porusza mnie spraw, by występować w roli młodego faraona z powieści Prusa, próbującego wprowadzić reformy, które muszą dopiero dojrzeć”.
Janusz Żernicki ostatnie lata swojego życia przeżył w mieszkaniu na trzecim piętrze bez windy, balkon był dla niego „dworcem przelotnych ptaków”, a w dole roztaczał się „Tężniopolis”. Wędrowiec w jednym sandale umarł w październiku 2001 roku roku na skutek silnego krwotoku wewnętrznego.
Na wszystko brakowało mu pieniędzy. Przyjaciela, Edwarda Stachury, z którym tworzyli jedyną rzeczywistą Hybrydową Orientację Poetycką, nie było już na tym świecie. A gdzie są członkowie orientacji, której Janusz nadał imię? Kilka dni przed jego śmiercią kapituła Nagrody im. Juliusza Słowackiego, składająca się z najbardziej uznanych polskich literatów, członków ZLP, przyznała mu nagrodę za całokształt twórczości. Pieniądze z nagrody jednak zniknęły, tak jak dyplom, list gratulacyjny i szacunek dla żony zmarłego, zdaniem większości krytyków literackich jednego z wybitniejszych współczesnych polskich poetów. Na jego pogrzeb przyjechało wielu przyjaciół z całego kraju. Nad trumną płomienną mowę na cześć zmarłego wygłosił Krzysztof Gąsiorowski, członek kapituły Nagrody im. Juliusza Słowackiego. Wszyscy literaci decydujący, kogo wyróżnić, byli filarami elitarnego Związku Literatów Polskich. W skład kapituły wchodzili wówczas m. in.: Piotr Kuncewicz, Jan Zdzisław Brudnicki, Andrzej Zieniewicz, a prezesem ZLP był Marek Wawrzkiewicz.
– Januszku, zapomnieliśmy o tobie… – mówił nad grobem Krzysztof Gąsiorowski. – Ale postanowiliśmy przyznać ci wspaniałą nagrodę. Niestety, za życia nie zdążyłeś się o tym dowiedzieć.
Na stypie Krzysztof Gąsiorowski w gronie przyjaciół prosił żonę zmarłego o przyjazd do Warszawy po odbiór nagrody. Uroczystość miała odbyć się w Zamku Królewskim w Warszawie. Honorowy patronat nad imprezą objęła Jolanta Kwaśniewska, ale na nią nie przyszła.
– Dzień po pogrzebie miałam jechać do Warszawy – wspomina Wanda Kwiatkowska, wdowa po Januszu Żernickim. – Nie miałam na to jednak siły. Ciężko znosiłam śmierć męża. Wtedy jednak sam gest przyznania tej nagrody wydawał mi się bardzo miły. Zbieram całą dokumentację mówiącą o twórczości Janusza. Bardziej niż na pieniądzach zależało mi na dowodzie, że mąż taką nagrodę rzeczywiście otrzymał. Dla wnuków.
Dlatego odprawiam ich nie bacząc na chronologię, dlatego odprawiam ich nie pamiętając win, (a jakże!) z którymi każdy się trzepocze, dlatego odprawiam ich, jakby byli obcy i skończeni (w rzeźbiarskim odczuciu fałd, sandałów i kostura) – teraźniejszy senior i uciętą nogą.
Zabiorę ich ze sobą, kiedy przyjdzie się tłumaczyć, jak na ośnieżonym peronie repatriantów – może Wielki Nieznajomy okaże się pobłażliwym?
Serdeczna korespondencja między przyjaciółmi rozpoczęła się zaraz po przeniesieniu się Stachury z Ciechocinka, gdzie razem uczęszczali do miejscowego liceum, do Gdańska. Kilka listów dotyczy batalii Stachury o wydanie pierwszej książki przyjaciela w „Iskrach”. Żernicki osobiście udostępnił te listy do publikacji w 1981 roku. Możemy się z nich wystarczająco dowiedzieć też o stosunkach panujących nie tylko wśród byłych członków Orientacji Hybrydy, ale i o szerszym spektrum literackim lat sześćdziesiątych.