„Rośliny mięsożerne” (pojawiające się w tomiku obok innych kwiatów, takich jak storczyk, wrzosiec, anturium, róża, niecierpek, skrzydłokwiat) to synonim kobiet; tylko pozornie słabych, delikatnych, pięknych, przybierających różne barwy, wabiących swoim wdziękiem i urokiem, nade wszystko jednak bezkompromisowych, ostrych, mocnych, działających z zaskoczenia. Teraz już i one potrafią wykazać się odwagą i bez poczucia winy porzucić nawet najświętszego i najbardziej idealnego mężczyznę: „po tylu latach nie wytrzymała / na jego skórze ciągle czuła zapach konfesjonału // liturgii mszy pogrzebowych / skóra jego była jak hostia biała przeźroczysta // zostawiła go i psa”. Więcej: wiedzą, jak bronić własnego ciała, intymności. Buntują się, wychodzą na ulice, strajkują, wyrażają głośno swoje poglądy, a kiedy trzeba, mają niewyparzony język: „[…] PiS się wpierdala w twoją macicę jajniki // w pochwę wargi sromowe // w twoją pierś karmiącą w zapaleniu bolącą / gdy odciągasz mleko // sutki bolą krwawią przeżyj to prezesie // sama sobie strzelę w krocze / wtedy się odwalisz”. Jak widać, poetka jest ciągle na czasie, bez ogródek ostrzega, że z kobietami lepiej nie zadzierać.
Podmiot tych wierszy próbuje sobie udowodnić, że jeszcze potrafi podołać codzienności, przezwyciężyć swoje lęki, pokonać doskwierające dolegliwości ciała. Ale gdy poszukuje spokoju „na stare lata”, coś stale go jej zabiera. A to dzieci, które dzięki „pięćset plus się namnożyły” i „od rana do wieczora” biegają „pod oknem”; a to pilnujące je i krzyczące za nimi matki; a to termomodernizacja osiedla „od szóstej rano w sobotę też”; a to „w niedzielę dzwony salwatorianów na mszę”; a to ćwierkanie ptaka i dzwonek telefonu; a to dźwięk budzika z samego rana; a to „napierdalanie” wiertarką przez sąsiada. Można tak wymieniać w nieskończoność. Zdaje się, że bohaterkę denerwuje i niepokoi już wszystko. Nadmiernie wrażliwa, poirytowana nawet banalnymi czy prozaicznymi sytuacjami życiowymi, nieustannie targana emocjami, nie tylko czuje się coraz bardziej zmęczona i nieprzystosowana do otaczającej ją rzeczywistości, lecz także dotkliwie cierpi na zaburzenia snu: „ciągle nie mogę spać / wszystko za jasne za gorące”; „znowu się budzę przed szóstą”; „noc bezsenna kilka wypalonych papierosów / dwa albo trzy razy oddawanie moczu”; „nie mogę spać nie mam melatoniny”. Słowa te powtarza jak mantrę (nie tylko zresztą w Roślinach mięsożernych, ale także we wcześniejszych tomikach). W nocy przeszkadza jej zazwyczaj jasność albo pełnia księżyca, a kiedy już jakimś cudem zaśnie, to męczą ją zmory i koszmary. W nich – jak trafnie konstatowała kiedyś Iwona Gralewicz‑Wolny – „Przeżyte miesza się […] z wyobrażonym, przeszłe walczy o uwagę z teraźniejszym, ból duszy konkuruje z bólem ciała”. Dodajmy jeszcze: sacrum zderza się z profanum, boskie z ludzkim. W centrum każdej strasznej wizji onirycznej znajduje się zawsze bezradne i bezsilne „ja” liryczne, ujawniają się wszystkie podświadome lęki: „[…] wbijają mi gwoździe / w dłonie stopy // z grobu przed zmartwychwstaniem / boli wydobywanie się z kamieni […] // wyciągam robaki z koszuli”; „w snach […] widzę łzy krów / czuję zapach potu na grzbiecie koni”; „zasnęłam // śniły mi się w krematorium moje zwłoki”. Bohaterka liryczna nawet kiedy śpi, nie odpoczywa, ale krzyczy, skowyczy i „jęczy jak na krzyżu”. W żadnej przestrzeni nie czuje się zatem bezpiecznie i komfortowo, jest jej źle na jawie i we śnie. W obu sferach musi o siebie zacięcie walczyć.
Trudnej egzystencji nie ułatwia także doświadczanie starości. Ujawnia się ono już nie tylko przez widoczne zmiany w wyglądzie zewnętrznym, które nie są jeszcze takie złe, bo można je jakoś zatuszować, stosując różnorodne zabiegi odmładzające (o czym dowiadujemy się w książce Paraliż przysenny): „szampony trzy w jednym”, „odżywki balsamy olejek arganowy”, „cienie na powiekach rzęsy tuszem sephora”, „puder migdałowy”, „kosmetyki Nivea rossmann w promocji” itd. Prawdziwym problemem stają się dopiero mniejsze lub większe dolegliwości ciała, które coraz częściej przychodzą niespodziewanie, zaskakują, doskwierają i nie raz napędzają wiele strachu. W Roślinach mięsożernych można odnaleźć cały katalog schorzeń, na które cierpi podmiot kobiecy. Najpierw te mniej zagrażające życiu: odczuwanie ciepła/gorąca, pocenie się, nadciśnienie, zawroty i ból głowy, katar, gorączka, ból mięśni i kości; następnie te poważniejsze, z których o wiele trudniej wyjść i się wyleczyć: anoreksja, pomroczność jasna, panika, depresja, halucynacje, delirka. Bohaterka liryczna, wpadając w różne krańcowe stany, balansuje na granicy życia i śmierci. Lęka się natomiast szczególnie tej drugiej: „strach przed śmiercią / jednak się boję a chciałam umrzeć młodo // teraz jak pies przed burzą / chowam się w łazience skowyczę” (podkr. – KN). Pragnienie przedwczesnej śmierci może wydawać się dziwne, ale nie jest nieuzasadnione. Poetka wie bowiem, z czym wiąże się starość, trwanie w chorobie i przedśmiertne bycie ciężarem dla otoczenia: „czekanie na DPS hospicjum // na karmienie strzykawką jak gęś na Boże Narodzenie / na jęki otwarte usta kroplówki pampersy odleżyny”. Oto co przeraża ją najbardziej, czego doświadczyła, towarzysząc innym umierającym. Podmiot kobiecy już teraz czuje się w jakimś sensie niepotrzebny i bezużyteczny, a wie, że w przyszłości może być tylko gorzej: „nie mogę nikomu dać przeszczepu za życia / po siedemdziesiątce // ani krwi a mam 0 Rh – minus // nawet po śmierci nie wezmą nic // zasypiam z poczuciem winy w każdą noc”.
Obsesję starości i lęk przed umieraniem bohaterka liryczna próbuje jednak w sobie skutecznie zagłuszać. Kiedy coś nie jest tak, podaje się jej „relanium w zastrzyku” albo sama zażywa profilaktycznie witaminę D3, następnie bierze się w garść, zakasuje rękawy do roboty i ponownie stawia czoła codzienności. Poetka ma swój określony rytm: wstaje o 5.40, „po nocnym deszczu idzie do pracy”, „wchodzi po drewnianych schodach / do Instytutu Mikołowskiego” i zabiera do domu „kilka kilogramów swoich wierszy” , czeka na przyjazd TVN („na filmik do siódemki Nike”), myje okna, zabija „biedronki azjatyckie na zewnętrznej ścianie” szyby, prasuje mężowi koszule, smaży „udka z kurczaka w piekarniku”, gotuje rosół i „makaron na przepiórczych jajkach”, kroi „zieloną pietruszkę koperek marchewkę”, pije „białe wino z Sabiną na tarasie”, „zapala papierosa” i „wszystkie świece pachnące w pokoju”, słucha radia RMF, wysyła kasę „na dzieci Afryki umierające z głodu”. Bohaterka liryczna jest więc sumienną pracownicą, wziętą poetką, najlepszą gospodynią domową, opiekuńczą matką, pamiętającą córką i siostrą, dobrą przyjaciółką, duszą towarzystwa, usłużną żoną, hojną dobrodziejką. Chociaż wie, że ostatecznie na nic to wszystko – robi, co musi. Ten powrót do życia, oddanie bliskim i obcym ma jednak swoją cenę. Zostawia otwarte rany i blizny, zarówno na ciele, jak i w pamięci.
Świat poetycki Genowefy Jakubowskiej‑Fijałkowskiej wypełniony jest alkoholikami, degeneratami, ludźmi porzuconymi i nierozumianymi, uznanymi za psychicznie chorych. Poetka spotyka ich na każdym kroku, najczęściej natomiast obserwuje przez okno. Są anonimowi: „jeszcze ci alkoholicy z psami jebanymi / siedzą na osiedlowej ławce psy obok // wiszą im języki (psom) upał / oni piją piwo (alkoholicy)”, ale też mają imiona, autorka doskonale ich zna: „Adam bezdomny z osiedla / alkoholik wraca o kulach (polineuropatia) // z ABC z puszkami piwa w przewieszonej przez ramię / torbie adidasa”; „pije Harnasia / butelkę otwiera zaciągając kapsel o korę drzewa // wali konia […]”; „byłaś bezdomna mogłaś tylko wrócić na meliny i pić dalej // potem przenieśli cię do ośrodka pomocy społecznej / dla psychicznie i przewlekle chorych”. Owe egzystencjalne dramaty odrzuconych poetka przeżywa razem z nimi. Wspominając o nich, chce pokazać, że – jak napisał Bogdan Prejs na ostatniej stronie okładki Roślin mięsożernych – „wciąż żyją, nawet jeżeli umarli”, „nie są ani dobrzy, ani źli”. Bohaterka liryczna ani myśli ich oceniać. Sama zresztą spowiada się czytelnikowi wierszy: „ja rozwódka ze ślubów cywilnych”, „ojciec zrobił mnie matce przed sakramentem małżeńskim”, „piłam z kranu w kiblu wodę w wagonie PKP / potem znowu mu [ojcu – przyp. KN] zwiałam w Katowicach”. Aby podkreślić swoją więź z nieprzystosowanymi do rzeczywistości, odsłania firanki, otwiera okno, „zdejmuje flanelową koszulę nocną, odsłania blizny po esperalu”, sygnalizując w ten sposób, że wcale nie jest święta.
W Roślinach mięsożernych Genowefa Jakubowska-Fijałkowska zwraca się do czytelnika w swoim rozpoznawalnym już stylu. Nadal jest szczera aż do bólu, bezwzględna, nieprzejednana, samowystarczalna. Podobnie jak utwory w poprzednich książkach, wiersze w nowym tomie poetki są przepełnione bluźnierstwami, wulgaryzmami, szczegółami, drobiazgami, datami, porami roku, nazwami dni, miesięcy, świąt. Tym razem jednak jakby wyraźniej dochodzą do głosu przerażenie, niepokój, panika, lęk przed samotnością w starości i nieuniknionym nadejściem jakiegoś złego (śmierci?). To siły paraliżujące człowieka. Być może to one sprawiły, że autorka w Roślinach mięsożernych pokazała nam to, o czym już wcześniej wiedzieliśmy. Jest nieźle, ale niestety trochę mniej niż się spodziewaliśmy.