Matka uczyła, że mogłem się nie urodzić.
Ojciec uczył, że można nie istnieć. Nauczył.
Ojczym uczył milczenia. Nie nauczył.
Kamienica dzieciństwa uczyła, że dom
jest tylko wydrążeniem kamienia.
Przyszywane żydowskie ciotki uczyły,
czym mogłaby być rodzina.
Wiedza, że jestem Żydem, uczyła
niebezpieczeństwa w bezpieczeństwie.
Szkoła uczyła, że wolę nie uczyć się, a wiedzieć,
ale co, nie wiem do dzisiaj.
Uczyłem się, że są różne języki. Ale ich nie znam.
Za to poznałem słowa słowniejsze od języków.
Szkolni przyjaciele uczyli, że przynajmniej dla nich
jestem sobą. Czy jestem? Chyba tak, bo książki i samotność
uczyły mnie, tylko mnie.
Pisanie wierszy uczyło, że siebie i innych uczę niczego.
Zamiłowanie do abstrakcji uczyło konkretu.
Wszystko proste. To uczy paradoksów prostoty.
Nieukończone studia uczyły nie kończyć,
nieskończenie studiować nieskończoność.
Kazimierz nad Wisłą uczył, że wąwozy są uczoną ziemią.
Ewa uczy mnie i siebie, i nas obojga.
Praca w bibliotece uczyła mnie ludzi
obojętnych, nienawistnych, przyjaznych.
„Solidarność” uczyła mnie solidarności,
szukania przyjaznych pośród obojętnych,
opieki nad nienawistnymi.
Zmarli uczą idiotyzmu śmierci i mądrości żalu.
Przyjaciele pisarze lepiej uczyli siebie niż pisania.
Warszawa uczy mnie miejsca, miejsce uczy mnie czasu
do dzisiaj, pod adresem.
Dzisiaj czego się nauczyłem, nie wiem.
Zapomniałem napisać,
że pierwszy oddech nauczył mnie powietrza
i to umiem.