Żadnych pomników ludzi ni natury;
Ziemia tak pusta, tak niezaludniona,
Jak gdyby wczora wieczorem stworzona
[…]
Kraina pusta, biała i otwarta
Jak zgotowana do pisania karta –
Minie jednak parę tygodni dziwnej niewoli i jeszcze dziwniejszej „katorgi” filarety Mickiewicza w Peterburku, nim władze zdecydują się „zesłać” go w przeciwną stronę, tysiąc pięćset wiorst na południe, do liceum Richelieu w Odessie (gdzie „czynniki” kolejny raz zmienią zdanie i odeślą go do pedagogicznej „rezerwy”, by czekając na nowe decyzje, wysiadywał „ławkę”, a praktycznie – próżniaczył się, bisurmanił i „żył jak basza”). By nie było mu smutno i tym razem w podróży, dziwnie dlań łaskawe czynniki pozwolą mu zabrać ze sobą starych druhów-skazańców: Józefa Jeżowskiego i Franciszka Malewskiego, a do tego godziwie wyposażą w gotówkę i odpowiednią na ruską zimę odzież. Ta przyda się raz jeszcze podczas kolejnej, znów saniami, jazdy do Moskwy w końcu listopada 1825 roku. Podróże te, bez wyraźnego celu i głębszego sensu, można by uznać za rodzaj nękania czy – jak kto woli – kwarantanny albo rekonwalescencji po wileńskiej masońsko-patriotycznej słabości, gdyby nie to, że młode dusze zamienią wszystko w przygodę i zabawę, zafundowaną im oto na koszt państwa rosyjskiego. Oczywiście w całej tej perwersyjnej „zabawie” z Władzą było parę niejasności, niebezpieczeństw i mankamentów. Jednym z nich była wspomniana już monotonia i nuda pejzażu. Skarży się na nią po przyjeździe do Odessy 1 marca 1825 roku Mickiewicz w często cytowanym liście do Antoniego Edwarda Odyńca, z którym notabene za parę lat zwiedzi pół Europy, depcząc alpejskie szczyty, lodowce i przełęcze:
Pamiętając, że jedna wiorsta rosyjska liczy ponad kilometr (dokładnie 1067 metrów), można zrozumieć radość naszego przymusowego podróżnika, gdy w lutym 1825 roku w okolicach Kijowa zetknie się nareszcie z rozmaitością, z buntem i oporem ziemi przeciw zdołowaniu i poniżeniu, zetknie z dostojną i nieugiętą pozycją wyprostowaną – stojącą skałą…
I choć nie spełni się to marzenie Mickiewicza, w końcu poddanego, skazańca i więźnia Systemu, napodróżuje się, naogląda i naprzeżywa wiele, co dla poety, łowcy i przetwórcy wrażeń w słowa i obrazy bywa kwestią naczelną, racją istnienia. Zamiast wielkiego i dumnego Kaukazu zobaczy, dotknie, posmakuje ze świeżością i żarem neofity jego substytut-miniaturę (w skali 1:3,5); doświadczy zachwyconym okiem i młodą stopą – a był sprawnym, wytrwałym piechurem i jeźdźcem – jego najbliższego sąsiada, góry Krymu. Podwyższy je i uwzniośli, pogłębi przepaści, jak te w Czufut-Kale (z
Czy sarańcza plon zetnie, czy giaur pali domy −
Czatyrdahu, ty zawsze głuchy, nieruchomy,
Między światem i niebem jak drogman stworzenia,
Podesławszy pod nogi ziemie, ludzi, gromy,
Słuchasz tylko, co mówi Bóg do przyrodzenia.
Dwumiesięczna, pełna wrażeń wszelakich, poetycko niezwykle owocna wycieczka krymska (mniejsza o towarzystwo!), której kulminacją mogło być − jak w liście do Lelewela – „deptanie chmur na Czatyrdahu”, to niewątpliwie apogeum „górnej i durnej” młodości Mickiewicza. Ten wzmocni się, pogłębi i okrzepnie, romantycznej świeżości przyda – dziwne nieraz − doświadczenie. Zdepcze po wielokroć bazaltowego Niedźwiadka („Lubię poglądać wsparty na Judahu skale, Jak spienione bałwany…”) wypijającego Morze Czarne. A choć ów liczył „zaledwie” 588 metrów, poeta ćwiczy na nim kondycję ducha i serca, która niezadługo przyda mu się na lodowcach, przełęczach i olbrzymach alpejskich. „Widziałem Krym! […] Widziałem Wschód w miniaturze” − trąbi buńczucznie do Lelewela, przemilczając po drodze to i owo… I ma rację, bo fundatorzy ekskursji i umilacze życia w Odessie, Eupatorii, w Ałuszcie, Bakczysaraju i w Bałakławie nie nadawali się do pokazania twarzy. Zamiast nich przy boku poety autochton − mirza; oni, bez nazwisk, jedynie w konwencjonalnej ogólnej dedykacji: „Towarzyszom podróży krymskiej – autor”. I Chopinowi, naszej chlubie, zdarzało się w młodości koncertować u Konstantego w Belwederze, a jego matce, cesarzowej Marii Fiodorownie ofiarować dwa dziecięce, takie akurat „do grania”, polonezy (które ta, w swej łaskawości, raczyła zresztą zagubić). Mickiewicz w Petersburgu i w Moskwie szybko zrozumiał, że „coś za coś”, że słabszy, by żyć, musi być przynajmniej przebiegły, skoro tęskni do świata w skali 1:1, a nie w miniaturze, stąd ta dedykacja z Makiawela na Konradzie Wallenrodzie (1828), który zachwyci wielu Rosjan, ale nie Nowosilcowa. Stary chytry lis i policyjny wyga swym odczytaniem trafi w sedno (bo któż czyta wnikliwiej od policji i cenzury?), ale i Mickiewicz przez lat parę czegoś się przecież nauczy od tych i owych „przyjaciół Moskali” − i w końcu wyfrunie z Rosji na Zachód z paszportem Imperium w dłoni i niemałą sumką na podróż dla podratowania zdrowia. Tu, kilkakrotnie na wysokich przełęczach, wyższych niż całe góry krymskie, otworzą się przed nim Alpy szwajcarskie, włoskie, francuskie, ale żaden z oglądanych czterotysięczników, nawet Mont Blanc (4807 m), zdobyty paręnaście lat wcześniej − czwartego sierpnia 1818 roku − przez autora Marii, Antoniego Malczewskiego, nie zagości już i nie zadomowi się w jego wierszach. To Słowacki zrobi z niego „igłę”, choć jest śnieżną kopułą, i posadzi na niej Kordiana, by ten, poczuwszy się najwyżej w Europie, doznał wreszcie olśnienia przed spotkaniem z rodakami. Inaczej Mickiewicz; przez rok z okładem intensywnie wędruje, zwiedza, wspina się, raz z Odyńcem, raz z Krasińskim, na lodowce (schodził potężny jęzor Mer de Glace koło Chamonix), na przełęcze, by pozostać jedynie przy słynnej Kleine Scheideggspass, skąd obserwuje Eiger, Mönch i Jungfrau, szkicuje kredką pejzaże alpejskie − i milczy. Widać cud Czatyrdahu, cud pierwszego olśnienia, jak cud pierwszej miłości, zdarza się raz. Dlatego wystąpi on aż w czterech sonetach (trzy razy z imienia, raz jako Góra); to groźny, to znów w purpurze zachodu, olśniewający…
Na barki Czatyrdahu spada lampa światów,
Rozbija się, rozlewa strumienie szkarłatów
I gaśnie. Błędny pielgrzym ogląda się, słucha:
Już góry poczerniały, w dolinach noc głucha,
Źródła szemrzą jak przez sen na łożu z bławatów.
Powietrze tchnące wonią, tą muzyką kwiatów
Mówi do serca głosem tajemnym dla ucha.
Nie będziemy już nigdy wiedzieć, jak i co mówiły do oka, ucha i serca „błędnego pielgrzyma” nowe, wyższe góry, oglądane w lepszym towarzystwie i bez nacisku przymusowych okoliczności. Nie ma widać prostych odniesień i porównań, jak nie ma jednej recepty na chęć, nałóg i radość tworzenia. Mickiewicz wybuchnie dopiero za dwa lata, w Dreźnie, gdy Powstanie zmusi go w niezwykle dramatycznych okolicznościach do zajęcia stanowiska na miarę oczekiwań narodu i sumienia, jeśli słowo, które się rzekło, i lojalność wobec zesłanych towarzyszy − tych żywych i tych martwych, jak Sobolewski, Daszkiewicz i Kółakowski − miały mieć wartość zobowiązania. Tak oto kończył się czas turystyki z rosyjskim paszportem i wekslem, w towarzystwie zakochanego w nim Antoniego Edwarda, jak wcześniej czas salonowych podbojów i „orientalnego próżniactwa” (z listu do Lelewela), czas sprytnego wychodzenia na swoje, lisich sztuczek, podchodów i uników, „pełzania milczkiem jak wąż” i „łudzenia despoty”. Parę miesięcy pożył sobie jak basza, płacący poezją za zbytek i przepych, parę lat jak trzydziestoletni stypendysta czy rezydent, taksujący wrażenia i czający się do skoku. Do tych paru żarliwych, wiosennych tygodni w Dreźnie, gdy w Dziadach i w Ustępie do nich w końcu puściły wszystkie tamy i spłonęły mosty, a on zdobył się nareszcie na zabójczą rozkosz nazywania rzeczy po imieniu, z pełną świadomością straszliwej ceny tego nowego luksusu. Bo łono narodu kosztuje i Mickiewicz zapłaci, więcej niż się spodziewał. Przyjaciołom rosyjskim i polskim spróbuje wyjaśnić konieczność i udrękę tej przemiany (której, niestety, nie pojmie Puszkin, nie on jeden zresztą…):
Żrąca jest i paląca mojej gorycz mowy,
Gorycz wyssana ze krwi i z łez mej ojczyzny,
Niech zrze i pali nie was, lecz wasze okowy.
Brzmi to trochę czytankowo, trochę melodramatycznie, jeśli pamiętać, gdzie, jak i pod czyją kołdrą − słowem, w starym dobrym stylu − przezimował Powstanie narodu polskiego, które, prawdę powiedziawszy, od początku niewiele miało ognia, sensu i mało go podniecało. Tyle że musiał sprostać i spodobać się sobie, bo czuł, że od lat gmatwa się, plącze i kluczy; co i rusz przypominał mu zresztą o tym Halban‑Czeczot. Przyjaciele filareci nie uwzględnili jednego − że ich wileński towarzysz stracił po drodze ów „zapał tworzący cudy”, szał młodości i „orlą potęgę lotów”, że wypalił się i zużył w podchodach i gmatwaninach, słowem, że stracił świeżość i postarzał się przedwcześnie. „Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada…” − napisze w Lozannie czterdziestolatek, jadący tydzień nad Leman z Paryża (z niedomagającą psychicznie żoną i dwójką maleńkich dzieci; a za chwilę, w 1840 roku urodzi się trzecie, ale nieostatnie), by wykładami zarobić na życie. „Nad wodą wielką i czystą” znów spotka się z Alpami, które przed dekadą pożegnał był jednym jedynym wierszem, napisanym w okamgnieniu w oberży Splügen pod przełęczą Splügenpass (2113 m), na przejściu do Włoch ze Szwajcarii. Może obecność Maryli − którą niczym gospodarz wezwie w wysokie góry na czas oczyszczenia (duszy), a potem zaprosi do bacówki i do watry na noc czystej, żarliwej czułości, najbardziej perwersyjną postać zauroczenia − zmiękczy surową obojętność natury, ostrość alpejskich grani i wieczną oziębłość lodowej skały. Nawet dosadność męskiej wymówki (pobrzmiewa w niej, a jakże, echo dawnych, tuhanowickich kłótni o zamążpójście!) jest natychmiast kraszona bezgraniczną czułością zakochanego mężczyzny. A ten zamiast salonów, biesiad i wielkopańskich zabaw, słowem – uroków domowego ogniska, proponuje ukochanej kobiecie, z łatwym do przewidzenia skutkiem, trudny los pielgrzyma-wygnańca, ale też szeroki świat, improwizację i przygodę, „góralską chatę” i „pasterski płomień”. Ma rację Jastrun, gdy powiada w swoim starym, ale ciągle jarym Mickiewiczu z 1949 roku, o niezwykle wysokiej temperaturze utworu i skali wzruszenia, o zwięzłej i jakby mimowolnej, a przecież mistrzowskiej kreacji wysokogórskiego pejzażu:
Erotyk rzucony na tło czy sceneria alpejska ożywiona czynnikiem ludzkim, najlepiej grupą, miłosnym ansamblem, wedle późniejszej dyrektywy Hrabiego z Pana Tadeusza księgi trzeciej. Wszak w niejednym sonecie krymskim, powstrzymując się zgodnie z prawami i obyczajami Orientu od żywszej obecności kobiet w wierszu-obrazie (te są bohaterkami osobnych sonetów miłosnych czy, jak kto woli, odeskich), poeta z wielkim powodzeniem udramatyzuje opis i rozegra tajemniczą relację Mirzy i Pielgrzyma. Tu jednak poszedł krok dalej, zaszedł temat od innej strony − i wygrał. Tym alpejskim jedynakiem, któremu na imię: Do ⁂(Na Alpach w Splügen 1829), a którym upiekł dwie pieczenie przy jednym ognisku (bo nie siląc się na opisowość, podarował nam Alpy oraz przygarnął i pożegnał pierwszą miłość), Mickiewicz wzniósł się na wysokość Czatyrdahu − osiągnął pułap arcydzieła.
Nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę!
Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę,
Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady
I głos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady,
I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam,
I postać twoję widzieć lękam się i żądam.
[…]