Antologia hałasu to książka napędzana powtarzalnością struktur. Na tom składają się same sonety, co wzmaga rytmiczność lektury. Do tego dochodzą powracające ciągle wersy: „Dobierają się do mnie zamierzchłe sny” czy „Bóg nie ma ze mnie pożytku”. Ale jest coś jeszcze; struktura w skali makro (czyli nie tylko pojedynczego utworu, lecz także w obrębie całej książki) to coś więcej niż linijki pełniące funkcję subtelnego refrenu. Antologia jest uformowana wokół jednego tematu, jednego zdarzenia – śmierci, utonięcia w rzece. Z różnych stron, z różnych wysokości Skonieczny przygląda się temu zdarzeniu. Temu, czyli jakiemu konkretnie? Na początku myśli uciekały mi w stronę Tomasza Pułki (rzeka i poezja – chyba jeszcze długo to połączenie będzie ewokować tę bolesną literacką stratę). Jednak nie. Szczegóły się nie zgadzają.
W zamykającej książkę nocie odautorskiej Skonieczny pisze o swojej inspiracji wprost, bardzo mu zależy, byśmy zrozumieli: „Książkę tę zacząłem pisać latem 2005 roku, sprowokowany wspomnieniem chłopaka, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych utopił się pod mostem Siedleckim w Małkini Górnej, kiedy usiłował przeprawić się wpław przez rzekę Bug w kierunku Treblinki”. Oprócz wyjawienia źródła, z którego wypłynęła Antologia hałasu – w tej nocie poeta daje nam jeszcze jedną, bardzo cenną informację, którą przeczuwa się wcześniej w czasie lektury. Otóż sam nazywa swoją książkę poematem. Nie jest to więc zwyczajny zbiór wierszy, nie jest to nawet cykl powiązanych ze sobą utworów. Autor chce, byśmy dostrzegli całość. I tak najlepiej tę książkę czytać, tak należy tę literaturę odbierać. Obrazy płynnie przechodzą z jednego wiersza w drugi; jest w tym jakaś poetycka wodnistość, przeciwstawiająca się zwartej wersyfikacji. To poezja, która się przetacza, która zagarnia, która przyspiesza – niezauważalnie, ale i nieprzerwanie. To ruch kołowy, przypominający nieco – tak, wiem, używam zgranego już porównania, ale tym razem naprawdę warto – poetykę Eugeniusza Tkaczyszyna‑Dyckiego. Weźmy Małkińską kolędę:
kiedy wymigujesz się od kościoła
w czas niedzieli i pana w buciorach
nie wpuszczasz do mieszkania
na dopiero co wytrzepany dywan
(nikogo nie ma w domu i nigdy nie było).
I tylko nasłuchujesz pod drzwiami
sakramentalnego oddechu. Chociaż jesteś
z tych, którzy na długo przed Wigilią
zjadają świeży opłatek jak tabliczkę
mlecznej czekolady. Chociaż jesteś z tych,
którym pozostała łapczywość i światło
z latarni pod oknem od dawna zamkniętym
dla przepływających statków.
Słychać w tych wersach pewne zapętlenie, szarpaną muzyczność – a jeszcze lepiej rzuca się to w oczy (w uszy), gdy obcuje się od razu z całą książką, gdy czyta się ją naraz. Świetne wiersze, zwodnicze melodie.
Jestem nienawiść to zmiana kierunku. Ale nie taka znowu zupełna, pewne elementy zostały, odrobione lekcje z budowy tomu odłożyły się grubymi warstwami w twórczej świadomości Skoniecznego. Co mam na myśli? W książce z roku 2018 zasada zwartej struktury nadal pozostaje w mocy, zmieniła się jednak jej realizacja. Poeta spuścił swoje wiersze z wersyfikacyjnego łańcucha; teraz latają wokoło, nie przejmując się specjalnie teoretycznymi wytycznymi. Wiersze z tego tomu ukrywają się często za swoją prostotą, ale nie dajmy się zwieść – gładka powierzchnia kryje poszarpane wnętrze. Skoro wiersze budowane są w inny, bardziej swobodny sposób, to gdzie w takim razie ta struktura, gdzie szerszy zamysł?
Spoiwem okazuje się emocjonalne tworzywo, z którego Skonieczny lepi swoje teksty. A jest nim tytułowa nienawiść; podoba mi się, że poeta zdecydował się właśnie na to słowo, a nie na grzeczniejsze, bardziej kulturalne, łatwiej akceptowalne – gniew. Jaka to nienawiść? Do kogo? Odczytuję tę książkę jako chorobliwą reakcję organizmu, jako odpowiedź umysłu zmęczonego światem, który coraz śmielej prezentuje swoje przerażające oblicza (bo wiele ich). Nienawiść jest paliwem, strategią twórczą – tylko ona chroni przed całkowitym otępieniem, przed apatią?
Dochodzi do tego jeszcze jeden czynnik spajający Jestem nienawiść w przekonującą całość – warstwa graficzna, która współtworzy treść książki. Ilustracje Patrycji Rybaczewskiej oraz zdjęcia Krzysztofa Gałązki wypełniają miejsca niedopowiedziane, umyślnie zostawione przez Skoniecznego. Myślę, że poeta nie obraziłby się, gdybyśmy traktowali tych dwoje artystów jako pełnoprawnych współautorów tomu; tak dużo znaczy ich wkład w końcowy efekt, naprawdę. Czasem rozbuchana grafika nawet nieco przeszkadza w lekturze, ale myślę, że to specjalnie, że tak właśnie ma to wyglądać – z tym wizualnym poszarpaniem, rozedrganiem idealnie współgrającym z opisywaną przez Skoniecznego współczesnością.
W Jestem nienawiść pełno błyskotliwych wierszy karmiących się skrótem. Jak choćby w
w dzień święty parkingi
przy supermarketach
świecą pustkami
(Tak, wersaliki są przy cytowaniu, moim zdaniem, niezbędne, ponieważ autor większość z wierszy zapisał właśnie w ten sposób, a tylko niektóre – „standardowo”). Bardzo mnie ten wiersz zaciekawił. Bo niby nic się w nim nie wydarza, a jednak nie warto wzruszać ramionami. Podoba mi się to, jak Skonieczny wykorzystał polski sposób mówienia o „zsekularyzowanym” Zachodzie. Przez pierwsze dwa wersy spodziewamy się banału, ironicznego powtórzenia myślowej kliszy. Trzeci wers wszystko zmienia. Tam, gdzie spodziewalibyśmy się kościołów, są supermarkety. Ironia sięga dalej, wchodzi głębiej. Prosty czterowersowy utwór okazuje się komentarzem do jakiejś – powiedziałbym – cywilizacyjnej ciągłości: religia i kapitalizm zazębiają się lepiej, niż można by podejrzewać.
To poezja zaangażowana, tak, jak najbardziej. Ale w tym kontekście dużo bliżej jej do twórczości Xawerego Stańczyka niż Jasia Kapeli (to dobrze, gdyby ktoś pytał). W prostocie wierszy z tego tomu jest dużo więcej wartościowej myśli, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Skonieczny przyłapuje rzeczywistość na błędach i świetnie je eksponuje. Ale nie tylko. Potrafi też wyłowić z popkulturowego oceanu żywe znaczenie, prawdziwy dramatyzm – jak choćby w
Końcówka tomu przynosi zapowiedź nowego.
czy za dwadzieścia lat nadal będę
usiłował zatrzymać ten uścisk
w słowach, czy jak zwykle w ciemności
położymy się na podłodze i będziemy
oglądać księżyc i gwiazdy na suficie,
wyświetlone razem z zawieruszoną
między nimi krową. Jedną jedyną
szczęśliwą krową w kosmosie.