I. Rozmowa
Dzień był pochmurny i ciepły. Maj. Glicynie, bzy i kasztany, jak to w Paryżu o tej porze roku. Pałac w Malmaison oddawał pierwszeństwo innym okolicznym pałacom, przycupnąwszy w dolince pomiędzy Wersalem a St. Germain-en-Laye. Stanąłem przed portretem i patrzyłem Małemu Kapralowi prosto w oczy. Ciekawe, ilu odważyło się na to za jego życia. Musiał się zrobić chyba przeciąg, bo głowę bym dał, że cesarska pierś pod szarą kapotą uniosła się w lekkim westchnieniu.
– Sire, poznajesz mnie? – zdobyłem się na odwagę. – To ja, Polak mały. Ty znałeś tych wielkich, których nazwiska powypisywali, z błędami, na Łuku Triumfalnym. Albo tych, których nazwisk nikt już nie pamięta, a którzy towarzyszyli ci od Arcole, przez Hiszpanię i Rosję, aż po Lipsk i Waterloo. Przyznaj, że czułeś się z nimi pewnie. Mieli skłonności do patosu? A mieli, ale sprzedali się Rosjanom dopiero, gdy Angole wywieźli cię na wyspę, a taki Talley… no, dobrze, rozumiem, są słowa, których nie używa się w twojej obecności. W każdym razie nawet gdy ciemniało im już w oczach, wrzeszczeli z tym swoim okropnym akcentem: Vive l’Empereur! Co tam akcent. To byli żołnierze. Twoje powiedzenie „pijany jak Polak” przetrwało do dziś. Wiem, iż chciałeś powiedzieć, że zawsze wiedzieli, kiedy przestać, by utrzymać się w siodle i nie zgubić szabli. Wyszło jednak inaczej. Jak to się tobie często zdarzało.
Odczekałem trochę, żeby zobaczyć, jakie wrażenie na cesarzu zrobiła moja przemowa. Owszem, chyba trochę go zatkało. No bo nie proszę o dowództwo pułku ani nawet kompanii, nie proszę o rentę dożywotnią dla dziadka wiarusa, tylko pozwalam sobie na takie uwagi wobec jego majestatu. Ale musiał ode mnie usłyszeć jeszcze kilka słów. Trudno.
A ci twoi artyści? Przecież produkowali, jak za Rewolucji, prostackie agitki i komiksy, a jak już trafiło się coś lepszego, to i tak okazywało się panegirykiem, i to jakim. No i ten monumentalny styl. W architekturze i w ogóle w zdobnictwie. Wieje od tego takim chłodem, jakby to był polski luty, a nie podparyski maj. Naprawdę stać cię było na coś więcej. Gdyby nie David i jego szkoła, cały ten styl empirowy nie byłby wart złamanego grosza. Potem Adolf ci pozazdrościł i dopiero zafundował nam styl imperialno-dyktatorski, ale to ty mu podsunąłeś ten pomysł.
II. Paryż zrewoltowany
Chodząc po Paryżu, pomiędzy Les Invalides a Panteonem, im bliżej Panteonu, tym bardziej przytłacza mnie architektura. Monumentalna, imperialna, zimna. Ale Francuzi tego nie kupili. XIX wiek to czasy niezbyt spokojne. Przyjrzyjmy się fotografiom Daguerre’a. To nie jest kronika kraju wiecznej szczęśliwości. Może i nie są to także ilustracje do powieści Zoli, ale jest pomiędzy nimi sporo obrazów wprost z „brzucha Paryża”. To nie Anglia, gdzie monarchia z demokracją podały sobie ręce pod baldachimem utkanym przez kapitalizm. Tu rewolucje większe i mniejsze stanowią coś w rodzaju sportu narodowego. Może to kwestia czegoś tak niepoważnego, jak temperament, a może to rzeczywiście duch Dantona unosi się nad tym miastem (ponoć po raz ostatni widziano go w 1968 roku – siedział przy kawiarnianym stoliku w towarzystwie Joschki Fischera i miał bardzo zblazowaną minę Daniela Cohn-Bendita. Kolejna przegrana rewolucja dobiegała końca).
A jednak wiek XIX. Co z niego pozostało? Zaprawdę, niewiele. Rozebrano Hale. Poumierali malarze i poeci. Znikł absynt z kawiarnianych stolików. Artyści i tzw. artyści przenieśli się do Nowego Jorku. Gdyby nie fotografie Atgeta i Doisneau, żaden ślad nie prowadziłby do czasów nędzy i świetności, brzydota i piękno nie chadzałyby tu już pod rękę, bo zastąpiłby je kicz, a wiadomo, że to jednak całkiem co innego. Ach, Cabaret au Port-Salut i gruba właścicielka wygrzewająca się przed knajpą na słońcu latem 1903 roku. W roku 1916 będzie już tylko swym własnym cieniem, opłakując wnuka poległego nad Marną. A knajpa? Co tam knajpa – po Port-Salut nie ma już śladu.
Przy ulicy Mouffetard oglądać można dom, w którym w początku lat dwudziestych mieszkał Ernest Hemingway. Tutaj dyskutowano, popijano, słuchano jazzu i uwodzono dziewczyny. Scott Fitzgerald, Henry Miller – wszyscy lądowali, prędzej czy później, w łóżku Anaïs Nin, która przeżywała czasy eksperymentów – ot, taką osobistą rewolucję seksualną. Ach, ta ulica Mouffetard. Kwintesencja piękna i brzydoty przedwojennego Paryża – zwieńczona jednak kiczem, albowiem jakiś zidiociały uczeń Le Corbusière’a zamknął jej perspektywę pudełkowatym biurowcem. Potem przyszły czasy St. Germain-des-Prés i Sartre’a, Juliette Greco, a w końcu Milesa Davisa, który godnie zastąpił w nocnej grze na trąbce Borisa Viana. Wreszcie któregoś majowego dnia w poprzek ulicy St. Jacques ustawiono znów barykadę; posypały się kamienie, polała się krew. Sam Generał był zaniepokojony.
Wiem, Sire. Ty byś sobie poradził. W końcu lufy dział przed Inwalidami skierowane są na wieki na Paryż – zawsze zrewoltowany, tańczący karmaniolę, trzymający tryumfalnie w garści głowę Hugona Capeta. – Oto wasz król – zdaje się wołać szyderczo do rojalistów w rocznicę rewolucji. A przy okazji, nie tak dawno, obchodziliśmy i twój okrągły jubileusz, Sire. To było wtedy, gdy do naszych drzwi zastukała Europa. Inna niż twoja, bo z Anglikami, ale z całym szacunkiem: czasy się zmieniają. Polityka ma swoje wymagania – sam to chyba rozumiesz najlepiej.
Twój Kodeks i wprowadzenie, na złość Anglii, prawostronnego ruchu na drogach. Znów, Sire, kolejne punkty dla ciebie. Jeśli to nie poprawia ci humoru, to pozostaje jeszcze lot kolejnego modelu Airbusa. Tego jestem pewien. Oczywiście, to produkt europejski i również Brytyjczycy brali udział w tym przedsięwzięciu, a także Niemcy, Hiszpanie i kto tam jeszcze, ale premiera odbyła się na niebie nad Francją. Było miło i podniośle, prawie jak na defiladzie na Polach Marsowych za twoich czasów. Tylko nie było komu krzyknąć: En avant, mes enfants! No i nikt nie dobył szabel, by odkrzyknąć z okropnym (oczywiście) akcentem: Vive l’Empereur!
Mówiąc szczerze, to mam czasem dość współczesnej Francji, mimo Juliena Clerca, Jacques’a Dutronca i Francoise Hardy, Letitii Casty i Asterixa, i chętnie daję nura w średniowiecze. Bo katedry, trubadurzy wraz z truwerami, powrót z wypraw krzyżowych, zwycięstwo nad Anglikami i francuscy papieże – to wszystko i o wiele więcej rzeczy, które się wtedy działy, były bezapelacyjnie wspaniałe. Tak wspaniałych, jak Hôtel de Cluny i La Dame à la Licorne – łabędzi śpiew flamandzkiego średniowiecza nie przypadkiem jest odśpiewany, to znaczy wystawiony w Paryżu, wielka zagadka i kwintesencja opowieści o miłości dworskiej. To jakby pamiątka po tym mieście, jakie znamy z kart powieści Victora Hugo. Po czymś, czego być może wcale nie było, ale co powinno było być. Absolutnie.
III. Witajcie w średniowieczu
Dama z jednorożcem w sześciu odsłonach symbolizujących zmysły. Chwileczkę. Zmysłów jest pięć, a gobelinów, jakby nie liczyć, sześć. Smak, Powonienie, Słuch, Dotyk, Wzrok. No i to szóste: A Mon Seul Désir. Dla mego jedynego pragnienia. Jakiego pragnienia? Ktoś słusznie pyta, czy obraz ten zamyka, czy otwiera cykl. Bo jeśli zamyka, to wszystko (mniej więcej) w porządku: dama gotowa jest oddać swe klejnoty (właśnie chowa je do kasetki, którą trzyma służąca), postawić wspaniały namiot i uczynić zapewne wiele innych rzeczy, by ujrzeć jednorożca (symbol miłości, potęgi, tajemnicy) w pełnej poddania pozie u swych stóp. Być może jest to jej jedyne pragnienie. Logicznie zatem owo płótno byłoby ukoronowaniem całego cyklu. Natomiast jeśli jest to obrazek nr 1, to jest właśnie średniowiecze – niejednoznaczne, tajemnicze, ulotne, umykające wręcz przed naszym jakże irytującym dążeniem do jednoznaczności i określoności. Weźmy taką kolegiatę w Poissy. Jest tak zaprojektowana, że wychodząc z niej, spodziewamy się zobaczyć dwie symetryczne wieże (z grubsza, bo do umowności tego pojęcia w gotyku przygotował nas już kościół Mariacki w Krakowie). Znamy tłumaczenia, które niczego nie tłumaczą, legendy, które nie powinny powstać – tu też zawitało średniowiecze, tyle że kilkaset lat później, a wraz z nim tajemnica – tajemnica wiary, tajemnica sztuki, a nierzadko tajemnica zbrodni. Mówiąc krótko: kolegiata nie ma symetrycznych wież. Ba, w ogóle ma tylko jedną, lewą od strony wejścia patrząc. Ale dla równowagi prawa powinna również zostać wybudowana. A nie została. Być może tak jest również z Damą. Powinna cykl gobelinów zamykać, a tymczasem, z jakichś absolutnie logicznych i dla współczesnych najzupełniej oczywistych, a dla naszych paskalowskich czy kartezjańskich umysłów całkiem niedostępnych powodów, może ów cykl otwierać.
Zanim opowiem ci, Sire, w jaką pułapkę arcykartezjańskiego myślenia wpadliśmy dziś; opiszę ci jeszcze taki oto obrazek. Patrząc na wschód z mojego poddasza w Le-Mesnil-Le-Roi, widać miasto potężne, które zdaje się nigdy nie zasypiać. Nawet przed piątą rano, choć za chwilę, jak niegdyś śpiewał Jacques Dutronc, powinno się obudzić. (To kolejna tajemnica: jak może się budzić, coś co nie zasypia? Może. I tyle). Słońca jeszcze nie widać. Gdzieś na tle, które w tyle perspektywy miasta rozpina niebo, pojawia się blask. Nie mogę zasnąć i włączam radio. W słuchawkach jutrznia wykonywana przez zakonników jednego z prastarych galijskich opactw. Jakość dźwięku bezlitosna – niemal słychać idących przez krużganki i nawę mnichów. Dźwięk odbija się od chimer, maszkaronów i rzygulców i wędruje gdzieś pod sklepienie. Najstarsza córa kościoła oddaje się w opiekę Panu swemu, jakby trochę na przekór politykom i ich pomysłom, by nie zejść na manowce. Znasz to, Sire, czyż nie? Tymczasem wstaje dzień. Zza Défense i Sacré-Coeur słońce, niczym krzyżowiec strzały zza wydmy, wystrzeliwuje swe pierwsze promienie. Średniowieczna radiostacja przechodzi na repertuar świecki. Trubadurzy i truwerzy. Tybald z Szampanii wychwala dworską miłość, Kapelan Andrzej ustala jej reguły, a Marie de France śpiewa o marzeniach damy – A Mon Seul Désir, toczy się historia Flamenki, panny nadzwyczajnej urody, córki Gwidona z Nemours, jednego z najpierwszych panów Okcytanii. Dalej Marie z Ventadour wraz ze swym przyjacielem Gwidonem z Ussel wiodą spór w imieniu miłości dworskiej i rycerskiej. A na koniec pan z Roussillonu, sam Guillem de Cabestanh, ozdoba okcytańskiego rycerstwa i arcytrybadur. Galia odnajduje swoje korzenie?
Po południu jedziemy na wieś. W bistro przy barze grupka Arabów. Emocjonują się telewizyjną loterią. Kilku robotników, ale są wśród nich także farmerzy. – Une demi pression, s’il vous plaît. – Wino było do obiadu i będzie do kolacji. – Kufelek alzackiego piwa w sam raz na podwieczorek.
IV. Paryż zmanipulowany
W gazetach króluje europejska konstytucja. Wspominałem ci już o tym, Sire. To coś na kształt odwołania Edyktu Nantejskiego w imię tolerancji. Nie denerwuj się, Sire. Spytaj admirała de Coligny, dlaczego jego współwyznawcy zamknęli się w La Rochelle. Widać dzisiejsza Francja nie ma nikogo z wyobraźnią Henryka IV. Coligny był championem walki za swoją wiarę, a Henryk IV z Nawarry był odstępcą. Pragmatycznym politykiem, jakbyśmy dziś powiedzieli. Jednak Noc św. Bartłomieja przeżył jeszcze jako hugenot. A przeżyć nie było łatwo. Coligny był natomiast jedną z pierwszych ofiar. Odstępstwo Henryka dokonało się dopiero w obliczu koronacji. – Paris vaut une messe – miał powiedzieć. Że owo niezwykłe miasto warte jest mszy, której on jako notoryczny innowierca nie uznawał. Muzeum miasta w stareńkiej części prawobrzeżnego Paryża przechowuje portrety braci de Coligny, jak również konterfekty innych ówczesnych graczy, w koronach i bez. Były to straszne i wielkie dni dla Paryża. Równie straszne i równie wielkie miały przynieść dopiero czasy Rewolucji, no i twoje panowanie, Sire. Nie, nie. Bez fałszywej skromności. Razem z poprzednikami urządziliście we Francji trwające ponad dwadzieścia lat nieustające luperkalia, tobie udało się nawet je przenieść na scenę ogólnoeuropejską. Trzeba było dopiero Nelsona i Welling… o, pardon. Później miałeś u nas także zagorzałych zwolenników, głównie w literaturze. Taki Ignacy Rzecki, subiekt z Krakowskiego Przedmieścia, niegdyś żołnierz Bema, dałby się za ciebie w plasterki pokrajać. Z twego jednak punktu widzenia miał wielką wadę: był postacią literacką; taki szabli nie utrzyma w dłoni, a jego entuzjazm wydaje się nam także coraz bardziej papierowy. W końcu przeżyliśmy już tyle rozczarowań… A czas mijał. Pojawił się Piłsudski, który przypominał cokolwiek twoją szkołę, ale był bardziej przykrojony do polskiego kształtu polityki, no i nie gniewaj się, Sire, ale był nieco… no, jakby to powiedzieć… trochę innego wzrostu.
Aha, jeszcze jedno. Tam, skąd przybywam, tzn. ze Śląska Cieszyńskiego, zapamiętano twoich żołnierzy trochę jako okupantów. Podobnie jak w Krakowie. Ja wiem, że Austriacy nie dali ci wyboru. Nam też. Ale żeby wokół rynku na golasa, i to bynajmniej nie latem? Trochę przesadzili. Że jak zmarzli, to musieli coś podpalić? No, może, ale żeby zaraz zabytkowe kamienice, i to kilka? To może przesada. Zgadzasz się, jak widzę. Rekompensata? Nie, daj spokój… jesteśmy w Unii, gospodarka się rozwija. Coś bardziej osobistego i niekoniecznie wojskowego? Wicehrabiostwo, powiadasz? Marszałka Neya mianowałeś księciem Moskwy i rojaliści postawili go przed plutonem. W każdym razie dziękuję ci, Sire. Możesz być pewien, że Francja nadal dla Polski wiele znaczy. W polityce różnie bywa, ale czym byłyby dzieje naszej kultury bez Francji… Co dalej? Zobaczymy. Pójdę już. – Vive l’Empe… No, co ten dozorca tak mi się przygląda? U nas przemowy do obrazu to zwykła rzecz. Czyżby tu było inaczej?