Jej ukraińskość egzystowała więc na co dzień gdzieś w dalekim, prawie nieobecnym tle; tym, co ją wyróżniało, co było jej znakiem szczególnym, marką, czymś, co uderzało zwłaszcza przy pierwszym spotkaniu, była jej uroda. Nie poznałem jej rodziców, nawet nie widziałem ich zdjęć, nie wiem, jak wyglądali. Miała cztery siostry, wszystkie były ładne i nic ponadto. Jakiś szczególny układ genów, traf, zdarzenie losowe, dyspozycja dnia (czy nocy), sprawiły, że wśród tych zwyczajnie ładnych córek jej rodzicom trafiła się jedna z zupełnie innej półki.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy ją ujrzałem po raz pierwszy. Dziś, po tych wszystkich doświadczeniach, o których za chwilę opowiem, niechętnie się do tego przyznaję, ale trafiło mnie, nie ma co ukrywać. Trafiony, zatopiony. Uderzył mnie piorun miłości, jak to się poetycko mówi.
Stało się to w wigilię rozpoczęcia roku akademickiego. Zdałem egzamin i dostałem się do Szkoły rok wcześniej, nie mogłem jednak zacząć studiów z powodu wypadku motocyklowego (ojciec na osiemnaste urodziny kupił mi
Później zastanawiałem się nieraz, co by było, gdybym pierwszy raz zobaczył ją w innych okolicznościach, na egzaminach, na zajęciach z kompozycji, wykładach z historii sztuki czy w pracowni przy sztalugach, pośród ludzi, w innym świetle, może pod innym kątem. Gdybym nie wpadł na nią tak niespodziewanie i miał czas przyzwyczaić się do niej. Zapewne zakochałbym się i tak, ale może by mnie to tak nie poraziło. Może nie miałbym dzisiaj tej blizny, która będzie już ze mną do końca.
A miałbym czas na spokojne przyjrzenie się jej, okazało się bowiem, że jest też z pierwszego roku, spotykaliśmy się więc co dzień. Sytuacja była prosta, zero-jedynkowa: byłem śmiertelnie zakochany i wiedziałem, że nie mogę mieć nawet cienia nadziei na wzajemność. Była zbyt piękna. Tego byłem pewien. I nie miałem ochoty przyznawać się do tego. Człowiek beznadziejnie zakochany, odrzucony, jest człowiekiem przegranym, śmiesznym. Nie zamierzałem uchodzić za kogoś takiego. Kto lubi być przegranym?
Pozostało udawanie.
Byłem wtedy jednym z najlepiej ubranych studentów w Szkole (naprawdę myślę, że ubranym najlepiej ze wszystkich, ale mniejsza o to) i choćby tylko to jedno musiało zwracać na mnie uwagę. Miałem też pewną cechę, która nie umknęła uwadze moich kolegów i koleżanek: prawie nie uśmiechałem się. Adam Garrett, kolega z pokoju w akademiku, z którym w tych pierwszych dniach trochę się zaprzyjaźniłem (pokój był sześcioosobowy, łóżka zestawione były ciasno po dwa, jego łóżko stykało się z moim), zdradził mi kiedyś, że nazywają mnie „Pesymista”. Uważali mnie za człowieka ciężko czymś doświadczonego i niespodziewającego się niczego dobrego od życia. Było to dalekie od prawdy, ale przydawało mi pewnej tajemniczości i – jak myślę – działało na moją korzyść.
Akademik, w którym mieszkały dziewczyny, u pedagogiczek, na Polankach, położony był znacznie bliżej Szkoły, niż „Mewa” przy Pułaskiego w Sopocie, blisko molo, w której nas zakwaterowano, toteż kiedy my docieraliśmy, pojedynczo, po dwóch, na ostatni moment na korytarz przed pracownią czy którąś z sal wykładowych, dziewczyny zazwyczaj już tam były. Nie wiem, co mną wtedy kierowało, początkowo może nieśmiałość, w każdym razie nie kłaniałem się im, zachowywałem się tak, jakbym ich nie zauważał. Znosiły to, w połowie drugiego tygodnia nie wytrzymały. Pamiętam, że kiedy przyszedłem, stały we trzy na korytarzu pod oknem, ona i jej świta, dwie koleżanki z pokoju (mieszkała w trójce). Mijając je obojętnie, kątem oka zauważyłem, jak na jej znak wszystkie trzy jednocześnie kłaniają mi się i przesadnie uprzejmym (znaczącym!) tonem pozdrawiają mnie: – „Dzień dobry, panie (tu moje nazwisko)!”. Odpowiedziałem na pozdrowienie z uprzejmą obojętnością, tak jakby sytuacja była najzupełniej normalna i nie zmieniłem swoich obyczajów. Dały mi spokój.
Ale ona obserwowała mnie. Pamiętała przecież, jak niedawno zamarłem na jej widok, wtedy na schodach do dziekanatu, w przeddzień rozpoczęcia zajęć w Szkole. Coś jej się nie zgadzało. Na przerwach, w palarni (wtedy paliliśmy prawie wszyscy), podchodziła do mnie: – „Mógłbyś poczęstować mnie papierosem?”, „Mógłbyś dać mi ognia?”. Zazwyczaj częstowałem ją, od niechcenia, z doskonałą obojętnością, nie przerywając rozmowy z kolegami, albo podawałem ogień w sposób, który jej nie obrażał, ale też nie porażał uprzejmością: pozwalałem jej odpalić od mojego, nawet nie patrząc na nią. Zawodowi aktorzy mogliby uczyć się ode mnie warsztatu.
Pod koniec października otrzymałem telegram z domu: mogłem przenieść się natychmiast na studia do Warszawy. Nie wiem, jak moja rodzina załatwiła to, nigdy nie pytałem, ale potrafili załatwiać wiele: znalazło się dla mnie miejsce w Akademii, do której trudniej było się dostać (prawie dwa razy więcej kandydatów na jedno miejsce niż w Gdańsku) i która była oczywiście wyżej ceniona niż nasza Szkoła. Większy prestiż, lepsi, a w każdym razie sławniejsi wykładowcy (Cybis, Eibisch), kontakty, które mogły później procentować w zawodowym życiu, już po dyplomie.
Akademia i Warszawa to było to, o czym marzyłem od początku, zawsze chciałem tam być. Ale teraz było to już niemożliwe. Jeszcze tego dnia zadzwoniłem do domu. Szkoła nie zgadza się na moje przenosiny, powiedziałem, nie wydadzą mi papierów. Musiałem prosić ojca, żeby nie interweniował w Szkole, nie szukał sposobów pokonania czy obejścia tej przeszkody. Nie mogłem opuścić Gdańska.
Musiałem pozostać tam, gdzie była ona.
Ten, którego wybrała (choć podobno dziewczyna zazwyczaj wybiera tego, który ją wybrał), był studentem piątego roku WSWF w Oliwie (później przemianowano tę szkołę na AWF), bardzo przystojnym i bardzo pewnym siebie. Nie wiem, jak go poznała, ale to bez znaczenia; coś takiego po prostu musiało się wydarzyć.
Henryk był parę lat starszy od nas, jak wspomniałem, kończył już studia. Miał w sobie coś z drapieżnika; coś takiego w twarzy, w uśmiechu… Nie był arogancki ani zarozumiały, często przywoływał ten drapieżny uśmiech na twarz i było to u niego naturalne. Miał ładny uśmiech. Mógł się podobać dziewczynom i imponować mężczyznom. Czasem czekał na nią przed Szkołą i widziałem, jak wychodzili razem. Nie byłem zdziwiony, że związała się z nim.
Wkrótce ujawnił swoją drugą – obok sportu – pasję: był zapalonym brydżystą. Zresztą grywał także w pokera i pewnie inne jeszcze gry, i chyba z reguły nie na zapałki; w brydża w każdym razie grał sportowo. Któregoś wieczoru los nas zetknął w klubie, który mieliśmy w akademiku w Sopocie. Henryk był z kimś umówiony na grę, ale nie miał partnera, szukano czwartego i wypadło na mnie: znalazłem się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
W brydża grałem niedługo, zacząłem zaledwie rok wcześniej, w czasie tego roku rekonwalescencji po wypadku, ale przykładałem się do tego, czytałem literaturę, uczyłem się konwencji, licytacji, studiowałem rozgrywki, dużo grałem. Tego pierwszego wieczoru Henryk zagrał ze mną kilka robrów przeciw jakiejś innej parze z naszego akademika, która grała już z sobą od dawna, była zgrana. Wygraliśmy z nimi gładko, a kiedy skończyliśmy, powiedział, wskazując na mnie i zaskakując wszystkich: – „To jest przyszła sława brydżowa. Będziesz moim partnerem”.
Od tego wieczoru grywaliśmy dość często, czasem u niego w bursie w Oliwie, w „Rudym Kocie”, w klubie albo w pokoju w akademiku u nas, w „Mewie” na Pułaskiego, nierzadko do późna, przy milczącej dezaprobacie moich kolegów, którym odbieraliśmy sen.
O niej i o jego związku z nią nie rozmawialiśmy. On nie mówił o niej, a ja nie miałem zamiaru poruszać tematu, aby się nie zdradzić. Pamiętam jednak, że wykorzystałem kiedyś jakąś okazję, aby spytać, jakie ona ma naprawdę włosy, jaki jest jej naturalny kolor (bo farbowała stale). Okazało się, że znał ją wcześniej, jeszcze jako licealistkę: wiedział, że była szatynką.
Pewnie mu zazdrościłem, ale nie było to jakieś niszczące uczucie. Po prostu zasługiwał na nią. Nic nie mogłem na to poradzić, byłem pogodzony z porażką.
Życie tymczasem toczyło się dalej, wielowątkowo, by tak to nazwać.
Dzień, kiedy wybraliśmy się do niej z misją (Karolowi zwanemu Plis pożyczyłem najlepszy krawat), był słoneczny, pogodny, pozytywnie nastawiający, misja musiała się powieść. Wyczekaliśmy moment, kiedy przy okienku nie było nikogo, Karol zwany Plis stanął z boku, widoczny dla Tamary, a ja nachyliłem się do okienka. „Mój kolega chciałby ci coś powiedzieć, ale się boi” – powiedziałem. „A ty nie chciałbyś?” – spytała Tamara. – „Czy też się boisz?”
Nie bałem się.
Ten mój związek z Tamarą dość szybko stał się publiczną tajemnicą w Szkole, bo kiosk był niemal na wyciągnięcie ręki, naprzeciw Baszty Słomianej, w której mieściła się wówczas Szkoła (te budynki z tyłu dopiero wznoszono), a ja dość często siedziałem tam z nią, rozmawiając i przy okazji przeglądając gazety, tygodniki i miesięczniki, co było dodatkowym bonusem znajomości.
Ona (ona) oczywiście kupowała w kiosku też. Papierosy, zapałki, „Zwierciadło”, krem do rąk. Bardzo uprzejmie traktowała Tamarę, a odchodząc, rzucała mi przelotne spojrzenie i kwitowała moją obecność w kiosku uśmieszkiem. Świta, te dwie jej przyboczne, powtarzały jej miny i gesty.
Oczywiście cały czas grywałem z Henrykiem w brydża, zwykle późnym wieczorem, kiedy już rozstał się z nią i wpadał do nas, do „Mewy”. Wygrywaliśmy z każdą parą i Henryk zaczął namawiać mnie na grę w brydża sportowego, wspominał o „Juvenii” Białystok, która była w tym czasie mistrzem Polski, o grze w dorocznym turnieju o Laur Bałtyku w Sopocie. Podobały mi się te plany, ale nic z tego nie wyszło, bo kończył studia i po wakacjach miał zacząć pracę w klubie tenisowym w Tczewie. To było tylko trzydzieści kilometrów od Gdańska, trzydzieści minut jazdy pociągiem, ale zawsze poza Gdańskiem. Nasza para sportowa siłą rzeczy musiała się rozpaść.
Właśnie w czasie takiego spaceru, kiedy wędrowaliśmy skupieni wokół profesora, ona (konsekwentnie nie będę wymieniał jej imienia, a nadawanie jej innego jakoś mi nie pasuje) podeszła do mnie (szedłem akurat na początku grupy), trąciła mnie łokciem i nieoczekiwanie rzuciła wyzwanie: – „W biegu na sto metrów na pewno przegrałbyś ze mną”. Wystartowaliśmy natychmiast i przez chwilę trzymała się nieźle, ale po kilkudziesięciu metrach odpadła. Zatrzymałem się również. Grupa była z pięćdziesiąt metrów za nami. „Poczekajmy na nich” – powiedziałem. Ale ona miała inny pomysł. „Dogonią nas. Przynajmniej można spokojnie porozmawiać”.
Zupełnie nie pamiętam tej rozmowy (po jakimś czasie grupa dogoniła nas, wtedy wykonaliśmy następny pojedynek biegowy i znowu byliśmy z przodu), pamiętam jednak, że kiedy dochodziliśmy do campingu, odważyłem się powiedzieć, że bardzo dobrze nam się rozmawiało, mnie z pewnością i jeśli jej też, to może byśmy po powrocie do Gdańska umówili się gdzieś na kawę i kontynuowali… Powiedziała tylko, z wyraźną satysfakcją: „No widzisz!”. Zabrzmiało to jak: „No nareszcie, ty ofiaro!”.
Wracaliśmy z pleneru w doskonałych nastrojach, dziewczyny rozśpiewały się (ona oczywiście wiodła prym) – „Przy kominku zmrok szary zapadł i mgła”, „Tak niedawno żeśmy się poznali”, a potem bardziej frywolnie – „Jedzie Arab jedzie, wielbłąd pod nim hasa…” i tak dalej.
Dochodziła dziewiętnasta, kiedy parę kilometrów przed Gdańskiem silnik wynajętego przez Szkołę autobusu przegrzał się, wymagał schłodzenia i uzupełnienia płynu chłodniczego. Kierowca poinformował nas, że poradzi sobie z tym, ale że potrwa to około godziny. Nastrój siadł. Karol zwany Plis (od dawna miał już inną dziewczynę, Iwonkę „Sianko”, od nas, z roku, i nie żywił do mnie urazy z powodu kioskarki), który wiedział, że na wieczór mam umówione spotkanie z Tamarą, nachylił się do mnie i spytał: – „Ty na którą jesteś umówiony z Tamarą?”. „Na dwudziestą” – powiedziałem. – „Nie zdążę”. Ona (ona) usłyszała ten nasz krótki dialog. Przy gwarze panującym w autobusie musiała bez wątpienia nadstawiać ucha, bo mówiliśmy cicho. Uniosła się na siedzeniu, uciszyła hałas i roztrąbiła na cały autobus: – „Słuchajcie, najbardziej poszkodowany z nas wszystkich jest (tu wymieniła moje imię i nazwisko, imię mocno zdrobniale), bo umówił się na dwudziestą z tą Tamarą z kiosku i niestety biedaczek nie zdąży!”. Gdybym wtedy mógł, udusiłbym ją gołymi rękami.
Oczywiście nazajutrz ani w następnych dniach nie próbowałem nawet ponawiać zaproszenia na kawę. Na zajęciach prawie nie patrzyliśmy na siebie.
Tamarę miała zresztą wkrótce poznać osobiście. W listopadzie koncert w gdańskim „Żaku” dawały Czerwone Gitary, kilka osób z naszej grupy wybierało się, ktoś założył listę chętnych i zbierał na bilety. Zapytałem Tamarę, czy chce pójść i oczywiście chciała, ucieszyła się, że pójdzie z nami, jakoś imponowało jej to. Dopiero przed wejściem do „Żaka” zorientowałem się, że idzie także ona (wiadomo, o kim mówię) i dwie jej koleżanki z pokoju, jej przyboczna świta. Bilety dla nas wszystkich kupowała jedna osoba, toteż siedzieliśmy w jednym rzędzie, Tamara po prawej ręce miała właśnie ją. Zaczął się występ, Klenczon, Krajewski, Dornowski i Skrzypczyk grali u siebie i dawali wspaniały koncert, którego nie mógł popsuć nawet konferansjer swoimi krasomówczymi popisami („Bądź nie bądź, raz może być Świądź…”). Tamara przyniosła kilogramową torbę czekoladek i w przerwach między piosenkami częstowała wszystkich wokół, chyba chciała jakoś się wkupić, dobrze wypaść wśród nas. Na występ, w przeciwieństwie do mnie, reagowała bardzo spontanicznie. W pewnej chwili spojrzała na mnie: – „Myślałam, że jesteś bardziej żywiołowy” – powiedziała. Ona włączyła się natychmiast (znowu podsłuchiwała). „Kto, on?” I zachichotała, a świta, te dwie, które jej towarzyszyły i którym chyba zdawało się, że kiedy są przy niej, spływa na nie część jej blasku, usłużnie dodały swoje chichoty. Musiałem znosić to w milczeniu.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]