A on mknął nad tym morzem szmaragdów, nad tym oceanem światła wydobywającego się spoza horyzontu, z tego miejsca, do którego nigdy żaden ptak ani człowiek, ani maszyna latająca nie doleci. Miejsca, z którym zespolenie byłoby stopieniem się z naturą, Bogiem, bądź jednym i drugim, bo – tak patrząc na to morze zżółciałej zieleni, zżółciałych liści prześwietlonych jak pergaminy, na ten ocean bardziej szyszkowatych szyszek, kasztanowych kasztanów i żołędnych żołędzi, na ten bezkres absolutnej wolności i absolutnego, niedającego się opisać szczęścia – nic innego nie mogłoby przyjść do głowy komukolwiek, kto, jak ten ptak, leciałby ponad światem, a więc nic innego nie mogłoby przyjść do głowy – tak jak do tej małej opierzonej główki ptaka rozrywającego powietrze przychodzi właśnie teraz – jak tylko ta jedna, prosta myśl: że Bóg jest wszędzie, że Bóg jest wszystkim.
Nie wiedzieć kiedy poczuł w swym ptasim, małym serduszku, w każdej swej pustej kości, a nawet w swej ptasiej główce, że jest w każdej kropli rosy, w każdej szyszce, w każdym kasztanie, w każdym żołędziu, w każdym liściu i w każdej małej i większej igiełce. Że rytm jego małego serca bije w każdym strumieniu poniżej, w każdym pniu strzelającym w górę i każdej rozlewającej się po ziemi roślinie. Wtedy właśnie z ptasich trzewi musiał – nie było innego wyjścia – dobyć się głos znaczący ptasią obecność. I śpiew wystrzelił z dzióbka jak woda ze źródła, kwiat z pąka lub pocisk z lufy.
Nagięcie skrzydeł przechyliło korpus, a on zatoczył koło ponad zagajnikiem. Będąc częścią wszystkiego, mógł poczuć się jak w domu na każdym drzewie, krzaku, pniu, kamieniu. Nic go nie ograniczało, bo był wszędzie, a jeśliby wszystko miało go ograniczać, to wszystko musiałoby zniknąć. A skoro było, to i on był, jest i będzie. Ta myśl raz pomyślana, raz rozogniona rozlała się w jego ptasim móżdżku. A skoro był wszystkim, to i we wszystkim się rozlała, wszystko sobą, swą ptasiowością nakarmiła. I wszystko musiało go przyjąć, bo był Wszystkim.
Więc Wszystko przysiadło na czubku małej sosny. Z jej pnia wylewała się żywica: bursztynowa masa okalała sobą małą mrówkę, która nie zdążyła umknąć przed Wszystkim. Więc Wszystko zaśpiewało jej trel na pożegnanie. – Nie smuć się – śpiewało Wszystko – bo nie znikniesz, będąc wszystkim. – I śpiew Wszystkiego usłyszała reszta wszystkiego: inne ptaki poukrywane między liściastymi liśćmi, żołędnymi żołędziami i szyszkowatymi do granic szyszkami. I wszystko wydobyło z siebie śpiew. Dźwięki zrodziło każde drżące serce, każda pulsująca żyłka, każda krucha kostka i każde suche pióro. Wszystko zaczęło śpiewać, a ten trel był po prostu oszałamiający – czysty i piękny.
I nagle, bez ostrzeżenia, rozległ się przerażający huk. Wszystko uleciało ku górze, rozpraszając się: liście stały się liśćmi, żołędzie żołędziami, szyszki szyszkami, krople kroplami, serca sercami, kostki kostkami, ziarenka piachu ziarenkami piachu, korzenie korzeniami, ptaki ptakami. A on – będąc wszystkim – zachwiał się na gałęzi. Szpony rozkurczyły się, skrzydła zwiotczały, oczy zaszły białkiem. I Wszystko wyruszyło w ostatni lot ku nieznanemu, żegnając liście, kasztany, mrówkę pokrytą bursztynową żywicą, szyszki, inne ptaki, żołędzie, muchy, komary oraz krople słońca i deszczu. I wszystko mu ustąpiło: każdy liść, każda wiotka gałązka, każdy kasztan i żołądź, każda szyszka. I opadł lekko na mech, bo mech musiał go przyjąć. I z tego serca, w którym tkwił rozgrzany metal, wypłynął odwieczny napój, wypłynął on, Wszystko wypłynęło – pozostawiając nietrwałą, ptasią formę – i wlało się we wszystko, bo było wszystkim.
– Pszebszydłe ptaszyska! – odezwał się szczupły mężczyzna ze strzelbą w ręku.– Niechby rasz na kilka dni pszestały szwierkać, bo tu nie idzie pracować!
Co powiedziawszy, zatrzasnął za sobą drzwi małej chatki, stojącej na skraju zagajnika.
Janek od Terliczków, siedzący w bocianim gnieździe (tym ze statku konkwistadorów pochodzącym), widział ich wszystkich z czubka dębu nadzwyczaj dobrze. Wyboistą drogą napływali mieszkańcy: spacerując, biegnąc, truchtając, karocami nadjeżdżając i widokami się zachwycając. Gaworzyli, mamrotali i śpiewali. Tylko żadnego letnika między nimi nie było. – Żadnego być nie może – mówił Pieniążek do Jana od Terliczków – bo by się cała konspiracja posypała, wszystko by się posypało… cała ta sprawa, cały ten misternie planowany plan. – „Co za wspaniały plan”, powtarzał w myślach Jan od Terliczków, siedząc na bocianim gnieździe i obserwując to biało-czarne morze ludzi pod nim się przewalających.
Zezowaty Janek, choć jedną gałką oczną wciąż morze obserwował, drugą zwrócił ku torom, bo maszynista, pociąg ze Skierniewic prowadzący, zadął w komin, oznajmiając wjazd maszyny. Stację zalała ostatnia fala milanowian, przebywających poza letniskiem, a depeszami, listami i telefonami poinformowanych, żeby szybko do domów czym się da i czym prędzej poprzyjeżdżali. Rzecz jasna w pełnej konspiracji zawiadomionych, szyfrowanymi depeszami zawezwanych, które to szyfry opracował miejscowy fizyk Albert Jednopestkowiec. Niektórzy tak się spieszyli, że z pociągu zrezygnowali, samochodowi odpuścili, własnemu rozumowi nawet dali spokój, i powsiadali, jak stali, leżeli lub kicali, w piżamach i szlafmycach, i dalej, na wozy chłopskie, furmanki, zaprzęgi, i dalej, krzyczeli, szybko, do letniska nas wieźcie, komenderowali.
Teraz obie zezowate gałki oczne Janka od Terliczków skupiły się na jednym punkcie – niepozornym lufciku Teatru Letniego. Z otwartego okienka wydobywały się oszałamiające, ślinkę w ustach wytwarzające, burczenie w żołądku powodujące zapachy: ulatywały z miedzianych garnków, stalowych patelni i żeliwnych rondelków wypełnionych najróżniejszymi smakołykami. A te przysmaki wręcz gotowały się do tego, by być złożonymi na talerzach i półmiskach oraz salaterkach i wazach poustawianych na długim stole – nieco dłuższym nawet niż to zdanie – ciągnącym się przez cały Teatr Letni.
Czegoż tam nie było? Obok pierogów pieczenie, kotlety schabowe i piersi z kurczaka, zrazy, kiełbasy, kaszanki i kabanosy. A dalej jeszcze zimne nogi, kurze łapy w śmietanie, ozorki, śledziki, mątawy (czymkolwiek są mątawy), łososie, kuropatwy, cztery świniaki nadziewane, czternaście faszerowanych kurcząt o różnych rozmiarach – tych dopiero wyklutych, tych, co jajka dobrze produkowały, i tych, co to już do dekapitacji szykowano. A za mątawami (czymkolwiek te całe mątawy są!), łososiami, kuropatwami, świniakami, kurzymi łapkami, zimnymi nóżkami, ozorkami i śledzikami – sękacze, makowce, serniki na zimno i pieczone, torty kawowe i orzechowe, babeczki, pączki i pączunie, rogale, rogaliki i rogalątka, cukierki, cukiereczki i cukiereczczątka. A za słodkościami owoce – surowe i przetworzone. Więc jabłka, śliwki w occie i truskawki z cukrem oraz śmietaną, a także agrest zalany wódką i porzeczki mielone według cudem odnalezionego przepisu Xawerego Imćpiklewicza. A pomiędzy tymi mięsiwami, rybami, słodkościami i owocami – zapomnieliśmy dodać jajek zwykłych od kur zwykłych w zwykły sposób wysiadywanych (bo że można zwykłe jaja w niezwykły sposób wysiadywać, udowodnił ostatnio kogut Bezzębinowej) – przykucnęły soki w wielkich, tęgich i w chińskie es wywiniętych pucharkach i karafkach: pomarańczowy, winogronowy, śliwkowy i jabłkowy. A obok soków wina, a obok win nalewki, a obok nalewek i win piwa, a obok win, nalewek, soków i piwa wódka, a obok win, nalewek, soków, piwa i wódki… raki, żabie udka i ślimaki.
„Pozycja tych ostatnich w kulinarnej hierarchii stołu zdaje się trochę nieodpowiednia…”, pomyślał wójt, wchodząc na mównicę. Szybko jednak się uspokoił, wsobnie konstatując: „Co na szczęście nie zmienia faktu, iż szykuje się kolacja stokroć lepsza niż ta wydana przez Straż Pożarną z okazji konkursu piękności…”.
– E, wójt dziś trzeźwy, nic nie pił od rana – podzieliła się swoją refleksją Wrzodakowa, a była to myśl z gatunku „do wszystkich i do nikogo”, mająca na celu ekspresję indywidualnej, nieskrępowanej niczym arogancji. Pięć groszy dorzuciła, zawsze chętna, by w piecu zawrzało jeszcze mocniej, Albinowa: – Jak chłopy pochlają, to jutro znów trzeba będzie tu przyjść, bo nie spamiętają, o czym gadka była! – rzekła, a siedzące obok gospodynie ze śmiechu aż biły się po udach.
Włodarz na szczęście nie słyszał tych kąśliwości. Choć był wdowcem od ponad dziesięciu lat, zawsze widziano go w nienagannym stroju. Dziś wieczór przywdział zieloną kamizelkę z kolistym wycięciem oraz szary surdut szyty u Wencla…
– I buty od Nyttepa!
…i buty od Nyttepa z zakładu przy ulicy Królewskiej 122, jak mi tu Nyttep słusznie podpowiada.
– Kochani! – rzekł wójt spokojnie. – Zanim zaczniemy jeść i pić, zanim zaczniemy rozmawiać i się kłócić, musimy szybko powiedzieć, po cośmy się tu wszyscy zebrali…
– A no właśnie, po cośmy?
– Spokojnie, panie Starośliwiaku, spokojnie – powiedział wójt spokojnie. – Należy najpierw stwierdzić jednogłośnie, że nasza młodziutka wprawdzie, lecz już niezwykle skonsolidowana…
Nie dokończył zdania – znajomy głos dobiegł go z końca sali. To wołał Grycyk, szef Letniskowej Brygady Ochotników dla Letniska Gminy Milanówek w Służbie Porządku Działających, w skrócie LBOLGMSPD: – Przenajdroższy panie wójcie! Z sercem ciężkim i krwawiącym przychodzi mi przerwać to zapewne oszałamiające przemówienie, ale swego obowiązku, co na mnie z urzędu pan właśnie i Rada Letniska nałożyliście, dopełnić muszę…
Wójt ustąpił miejsca podwładnemu, robiąc przy tym minę wskazującą na zły stan swojej gastryki. Nie miała więc racji Wrzodakowa, mówiąc o…
– E tam, panie, un najodł sie tigo ślydzia ze śmitano, a śmitana od Grzilakowej przez pełewe letniska taszczuna, to się i zważiła… Sam wójta żem widzioł, jak do wychódka po tych śledziuch latuł – szepcze mi do ucha Werniclaw. A więc dobrze, wójt trzeźwy, wina Grzelakowej i jej śmietany…
– Jaka wina szmietany, panie, niech pan nie szłucha tego prymitywa, co na targu mleko szpszedaje w niewygotowanych butelkach pszedpotopowych! Toć to wina Krylinowej, Krylinowa wójta tymi węgoszami bez popitki podanymi uraczyła, bo wójt jest absztynentem pszesziesz i te ciemniaki słowo absztynent z alkoholem pomylili – do drugiego uszka krzyczy mi Awojdysław.
– Wielmożny pan Grycyk obrzuca nas spojrzeniem gniewnym i potem zlanym, więc drogi panie Werniclawie i uprzejmy panie Awojdysławie, zmilczeć musimy natychmiast – upominam drogiego pana Werniclawa i uprzejmego pana Awojdysława, uśmiechając się przepraszająco do wielmożnego Grycyka.
– Jako rzekłem wcześniej – rzekł podobnie co wcześniej Grycyk – umiłowany panie wójcie, kochana Rado Letniska Gminy Milanówek, wielbiona starszyzno Letniska Gminy Milanówek, sławetni przedsiębiorcy z naszego pięknego Letniska Gminy Milanówek pochodzący, nieocenieni mieszkańcy i bliscy memu sercu letniskowi brygadziści-ochotnicy dla Letniska Gminy Milanówek w Służbie Porządku Działający! Muszę, choć robię to z ciężkim sercem, stwierdzić, iż na sali jest… szpieg!
Oznajmiwszy hiobowe wieści, urzędnik zszedł ze sceny, przewodząc trzynastu chłopcom z Letniskowej Brygady Ochotników dla Letniska Gminy Milanówek w Służbie Porządku Działających (w skrócie LBOLGMSPD). Gdy korowód mknął obok biesiadników, wszyscy nieznacznie się unosili, korygowali swoją przystolną pozycję – to kręgosłup prostując, to nogi łącząc, to dłonie plącząc. A on, Grycyk, wiedział, on to czuł, jak im wszystkim teraz nie nogi, nie dłonie, nie plecy – ale serca, serca do gardeł podchodzą… Jak kołaczą, walą i biją! I to na samą myśl o tem tylko, że on mógłby przed nimi się zatrzymać, im szpiegostwo zarzucić…
„Mein Gott…”, pomyślała Brunhilda O’Cacy, która zapewne znalazłaby uznanie w oczach Rubensa, gdyby biedaczysko jeszcze żył, lecz teraz… – „…oby mi tylko w brzuchu nie zaburczało”. Niestety, zaburczało, a i owszem: zrazu delikatnie, można rzec – nie bójmy się tego określenia w czasach tak szybkich i bezwzględnych –
– Musi coś zjeść – rozkazał Grycyk przez zaciśnięte zęby, przechylając głowę w niewerbalnym i niegraficznym znaku zapytania. Nie dowiedziawszy się, na co ma ochotę Brunhilda, podszedł do stołu zastawionego ciastami. Przystanął obok słodkości nadziewanych makiem i przechylił łepetynę – co, jak już wiemy – znaczyło zapytanie. Gdy kobieta odmówiła, urzędnik pokiwał ze zrozumieniem i tolerancją, przecież O’Cacówna nie musi mieć wcale ochoty na konsumpcję… dajmy na to… rogala świętomarcińskiego.
Kolejnym wyborem Grycyka okazał się ogromny tort w kształcie piramidy, oblany malinową polewą. Twarz szefa Brygady rozpromieniła się w uśmiechu z rodziny zachęcających i nieco zawadiackich. Zadziornemu chichotaniu wtórowało delikatne kiwnięcie głowy, już nie znak zapytania, tylko zdecydowane nagabywanie. Potencjalna muza Rubensa zobaczyła siebie oczami wyobraźni: leżała u stóp Piz Palü, z ciałem pokrytym czerwoną polewą, zlizywaną przez Grycyka przystrojonego jedynie w filcowy, bawarski kapelusz – niezbędny element wyposażenia miłośników Oktoberfestu.
Brunhildę niewiele już dzieliło od zajodłowania, co szczęśliwie nie nastąpiło, gdyż urzędnik zrobił rzecz niespodziewaną, zdumiewającą i straszną. Złożył dłoń w pięść i z całej siły zdzielił wierzchni krąg ciasta. Słodka substancja ustąpiła, a ponad mieszanką kremu, owoców i warstw biszkoptu pojawiła się… głowa Jana od Terliczków. Biedaczek, momentalnie pochwycony przez brygadzistów, zdążył jedynie wypluć wiśniową pestkę.
– Oto jest głowa szpiega! – krzyknął tryumfalnie Grycyk. Mieszkańcy oszaleli z radości. Skandowane nazwisko szefa Brygady wzbijało się co chwila pod sklepienie teatru, podczas gdy on, jak gdyby nigdy nic, przekazał kawałek tortu mdlejącej z rozkoszy Brunhildzie.
W tym czasie wójt dotknął swych pokręconych wąsów, sprawdzając, czy są aby na miejscu. Gdy okazało się, że nie zniknęły, wyrzekł z chrypką w głosie: – Chcę wrócić do zarzuconego wątku. Ukhm… Otóż wycinając i sadząc drzewa, zmieniamy nasz świat. Te drzewa… które wycinamy, ustępują miejsca pięknym domom. Te drzewa, które sadzimy… dają cień w upalne dni…
Grycyk, znowu stojący na końcu sali, zaśmiał się w duchu: „Najpierw tej krowie burczy w brzuchalu, później ten pseudowąsacz nie potrafi skończyć przemówienia… Co za wstyd…”. Gdy tak rozmyślał, wsparcia wójtowi postanowił udzielić proboszcz.
Część zebranych ukryła twarze w dłoniach, część jęknęła żałośnie pod nosem.
– N‑niektórzy z wa‑as już wie‑dzą, o c‑co cho‑odzi, nie‑którzy się t‑tego od ja‑akiegoś cz‑asu d‑domyślają – zaczął ksiądz Klaudiusz. – A więc d‑drodzy, oto przy‑yczyna na‑szego s‑spotkania, oto po‑owód, dla któ‑rego t‑tu się spo‑otkaliśmy, dla któ‑rego k‑kobiety upie‑ekły cia‑sta i p‑pieczenie, ule‑epiły i ugo‑towały p‑pierogi, ze‑erwały z krza‑ków o‑owoce, któ‑óre pó‑źniej u‑uprażyły, na‑astępnie umie‑ściły w p‑podłużnych ro‑ondlach, na któ‑rych p‑położyły…
(Przekazana godzinę później informacja zelektryzowała wszystkich obecnych. Nie da się wprost opisać skali wrażenia, jakie wywarła na kobietach i mężczyznach, młodych i starych, kawalerach i panienkach, małżeństwach i rodzeństwach, sklepikarzach i kolejarzach, urzędnikach i przedsiębiorcach, profesorach i pisarzach, wreszcie gospodyniach i pracownikach rzeźni milanowskiej…).
– … a n‑następnie dy‑ystrybuowane prz‑ez f‑firmę DuMa‑aurier, a wysta‑wione n‑na sto‑oisku nu‑mer t‑trzy ty‑ysiące w Pa‑wilonie X, gdzie z‑zdobyło La‑aur Zło ‑-tego L‑liścia….
– Jego Eminencjo, racz nam dać informację, o co chodzi!
– Z naszego letniska uciekły wszystkie ptaki… – powiedział ksiądz proboszcz na jednym wdechu, ze łzami w oczach.
[…]
[dalszy ciąg historii do przeczytania w numerze]