[…]
Pierwszy pobyt Pitola w Warszawie to czas odwilży po 1957 roku. W księgarniach jest już więcej książek, ukazują się dzieła Andrzejewskiego, Brandysa, Gombrowicza, Kołakowskiego, Kotta, Mrożka, wznowienie opowiadań Schulza, a w teatrach bardziej urozmaicony repertuar. Jako młody, trzydziestoletni człowiek utwierdza się w swoim powołaniu literackim, przeżywa rozterki i kryzysy, nierozerwalnie związane z życiem artysty. Swój stan czasami porównuje z losem Tonia Krögera. Podobnie jak bohater noweli Thomasa Manna on też musi toczyć wewnętrzną walkę między uleganiem pokusom doczesnym a twórczą samotnością – między pragnieniem świata a koniecznością odwrócenia się od niego.
Chcąc zilustrować tę aporię, Pitol w Sztuce ucieczki wraca pamięcią do pewnego majowego popołudnia w Warszawie: siedząc na parapecie w pokoju hotelowym na najwyższym piętrze Bristolu zachwyca się widokiem. Na Krakowskim Przedmieściu tłum ludzi, to musi być piątek, bo jest większy ruch niż zazwyczaj. Jest piękny słoneczny dzień, w parku nieopodal kwitnie bez, wszędzie widać zwiastuny wiosny. Na biurku leży mnóstwo papierów. Pitol szykuje właśnie antologię polskich opowiadań współczesnych, czyta, wybiera, tłumaczy i koryguje teksty, równocześnie stara się szlifować własną prozę. W przerwie popija kawę i obserwuje ludzi za oknem, snuje przypuszczenia, wymyśla im historie, tworzy z nich postaci literackie i wplata je w swoje opowiadanie, by po chwili wrócić z powrotem do tłumaczenia Tataraku Iwaszkiewicza, który następnie w dłuższej dygresji zestawia z filmem Zmysły Viscontiego. Mnóstwo skojarzeń, literatura i życie przenikają się, pisarz próbuje się skoncentrować, a przez uchylone okno wpada do pokoju ciepłe, wiosenne powietrze. Wspomina, że w Warszawie odnalazł idealną atmosferę do pisania. Tylko o czym tu pisać, skoro materiał na dobre opowiadanie znajduje się na zewnątrz: na ulicy, w parku czy w kawiarni? Tam pulsuje prawdziwe życie, a nie na poddaszu, gdzie samotny artysta zmusza się do pracy, jakby sam sobie wymierzał karę. Ale czy odwrotna sytuacja też nie byłaby złym rozwiązaniem? Gdyby siedział w knajpie, mógłby go przecież dopaść smutek i wątpliwości, czy nie byłby szczęśliwszy, pracując w domu i np. czytając pisma Jana Kotta o Szekspirze. Jedyną ucieczkę przed takimi rozważaniami widzi w pisaniu.
Pitol w Warszawie nie stroni od ludzi, do grona jego bliskich przyjaciół należeli Zofia Szleyen, tłumaczka z literatury hiszpańskiej, i Marek Keller, kolekcjoner i marszand sztuki współczesnej, który na początku lat siedemdziesiątych opuści Polskę. To dzięki pośrednictwu Pitola Keller poznał Juana Soriano, słynnego meksykańskiego malarza i rzeźbiarza, i zaczął prowadzić jego interesy, a po śmierci artysty założył fundację jego imienia na rzecz promocji sztuki. Przed kilkoma laty polska prasa pisała o Kellerze jako darczyńcy, który podarował Muzeum Chopina w Warszawie listy kompozytora, kupione na jednej z aukcji. To Keller wprowadzał Pitola w życie towarzyskie stolicy, wyciągał go do teatru, na przedstawienia i przyjęcia. To dzięki niemu Pitol poznał – jak sam przyznaje – nocne otchłanie miasta.
Andrzejewski opisany przez Pitola to postać intrygująca i ambiwalentna – człowiek o wielkiej inteligencji i wrażliwości, ale także nieco zamknięty w sobie moralista o ostrych sądach. Po raz pierwszy Pitol zobaczył go na większym spotkaniu, na którym ktoś ich sobie przedstawił. Andrzejewski perorował o Zbrodni i karze, był w złym humorze, wzruszał często ramionami i wyjaśniał, że Polacy nigdy nie zrozumieją Dostojewskiego, bo w jego twórczości interesuje ich tylko aspekt religijny, a ich myślenie ogranicza katechizm. Z literatury iberoamerykańskiej czytał dzieła Alejo Carpentiera Podróż do źródeł czasu i Eksplozja w katedrze. Dzisiaj wiemy z jego dzienników, że nie był jej miłośnikiem. „Ponieważ wbrew modzie – pisał – wyjątek czyniąc dla utworów Márqueza, rzeczywiście wielkiego pisarza, niedobrze na ogół odbieram prozę tych wszystkich Cortazarów, Carpentierów i Borgesów” (Z dnia na dzień t. 2, s. 206). Mówił, że w sztuce powieści ceni przede wszystkim prawdziwe wyzwania i wielką formę, polscy autorzy współcześni stali się dla niego zbyt ociężali. Ktoś w grupie zapytał, co sądzi o Iwaszkiewiczu. Andrzejewski uśmiechnął się sarkastycznie i w odpowiedzi użył potocznego słowa, którego Pitol nie zrozumiał, a które wywołało powszechne rozbawienie.
Spotkali się jeszcze kilkakrotnie. Pitol pracował wówczas nad tłumaczeniem Bram raju. Długo starał się znaleźć wydawcę, aż w końcu udało się; Andrzejewski nie mógł uwierzyć, że jego książka ukaże się w kraju, o którym tak mało wie. To było dla niego zbyt abstrakcyjne, dlatego Pitol miał wrażenie, że jest mu raczej wszystko jedno, jak wypadnie przekład. Na pytania dotyczące książki odpowiadał szybko i zdawkowo, ale był ciekawy doświadczenia zawodowego swojego przyszłego tłumacza. Ze swoich dotychczasowych przekładów Pitol wymienił Jądro ciemności. Wtedy Andrzejewski wyraźnie się ożywił i odrzekł, że pisarze, którzy go teraz najbardziej interesują, to właśnie Joseph Conrad i Tomasz Mann. Opowiadał, że w młodości przed wojną fascynował się twórczością kilku katolickich powieściopisarzy z Francji, takich jak François Mauriac czy Georges Bernanos, ale po brutalnych doświadczeniach okupacji to zainteresowanie zniknęło. W ich tekstach widział od tamtej pory jedynie dobry warsztat – żadnej głębszej treści. W trudnych latach oparcie znalazł w prozie Conrada i Manna, którą również Pitol bardzo wysoko cenił. Dopiero kiedy Andrzejewski wyczuł, że jego rozmówca ma podobny gust, zmienił swoje nastawienie. Ich rozmowy stały się dłuższe i schodziły na inne tematy. Andrzejewski ganił Polskę, ale i ją usprawiedliwiał, tłumacząc cierpliwie jej tragiczną historię, co Pitolowi przypominało nieco komiczną formę nacjonalizmu. Pitol drążył wątek literatury polskiej, pytał o polskich autorów, na co Andrzejewski machał jedynie lekceważąco ręką. Przyparty do muru, stwierdził, że ważny był dla niego Bruno Schulz.
Oprócz Bram raju Pitol przełożył jeszcze dwie książki Andrzejewskiego: powieść Ciemności kryją ziemię i opowiadanie Niby gaj. Po ukończeniu prac nad tłumaczeniami wspomina moment, gdy ktoś podarował mu Zniewolony umysł. To była dla niego porażająca lektura, czuł, jakby ktoś uderzył go w twarz – trudno mu było uwierzyć w zarysowany przez Miłosza portret pisarza, jego stosunek do władzy i ideologii. Jednak nie stracił sympatii dla Andrzejewskiego, a przekład jego dzieł przyniósł niespodziewane skutki. W 1965 roku, kiedy już od dwóch lat mieszkał w Warszawie, otrzymał z Vence list od Witolda Gombrowicza. Pierwsza myśl: to musi być żart! Skąd Gombrowicz o nim wie? Jak go odnalazł? Okazało się, że pisarz miał w ręku Bramy raju po hiszpańsku i przekład tak bardzo mu się spodobał, że zwraca się z prośbą, żeby to Pitol przetłumaczył fragmenty Dziennika odnoszące się do Argentyny, które wydawnictwo Editorial Sudamericana w Buenos Aires chce wydać jako Diario argentino. To zlecenie było przełomowe w karierze translatorskiej Pitola, dzięki niemu przez kolejne lata mógł pracować jako wolny tłumacz. Z tekstów Gombrowicza przełożył jeszcze m.in. Kosmos, przebywając w 1969 roku w Barcelonie, Bakakaj oraz, we współpracy z Kazimierzem Piekarcem, Trans-Atlantyk.
W Archiwum Literatury Beinecke znajdują się listy Pitola do Gombrowicza, dotyczą spraw technicznych, zwłaszcza pracy nad tłumaczeniem Dziennika. Konsultuje długość rozdziałów, co dokładnie ma wejść w skład argentyńskiego wydania, na niektórych wersjach roboczych spisu treści widnieją odręczne dopiski i korekty Gombrowicza. Ton listów Pitola jest bardzo rzeczowy i profesjonalny, większość z nich jest pisana na maszynie na papierze firmowym z logo Universidad Veracruzana w Xalapie i nagłówkiem Dział Redakcyjny. Prawie wcale nie ma w nich intelektualnej wymiany zdań, prywatnych uwag czy osobistych wynurzeń. W jednym z listów z maja 1966 roku Pitol powiadamia jedynie w krótkim akapicie, że właśnie ukończył tłumaczenie opowiadań Schulza, nad którym długo się męczył. Natomiast w sierpniu 1966 roku pisze, że już na stałe opuścił Warszawę. Zwierza się, że spośród wielu miast, w których przyszło mu mieszkać, to właśnie stolica Polski odcisnęła na nim głęboki ślad. Nie rozwija jednak tego komentarza, nie wyjaśnia, co tak bardzo go urzekło w tym kraju, i szybko informuje o nowym adresie w Meksyku, pod którym będzie teraz dostępny. Dyplomatyczny dystans w korespondencji Pitola kontrastuje z subtelną poufałością i niemal zuchwałością w listach, które pisał do Gombrowicza poprzedni jego tłumacz – kubański pisarz i poeta Virgilio Piñera. Po polsku niedawno ukazał się zbiór jego tekstów Zimne opowiadania (przeł. Tomasz Pindel, Universitas 2014). Piñera należał do grupy młodych artystów, którzy w kawiarni Rex w Buenos Aires wspólnie pracowali nad przekładem Ferdydurke. W jednym z listów tytułuje Gombrowicza mon vieux copain, w innych podkpiwa z jego zarzutów (błędy w książce). Wyjaśnia, że nawet jeśli jest w niej kilka niedociągnięć, nie umniejszą one sukcesowi powieści, a jeśli nie – to tylko potwierdzi się fakt, że „my Latynosi” nie mamy respektu dla kultury.
[…]
[całość można przeczytać w numerze]