– Mogę pisać o śniegu na sto sposobów, ale nie wiem, kto ma po tym śniegu stąpać.
Lauris, sześćdziesięciolatek w dredach, wnuk Ormianina, zmuszony do zmiany nazwiska na Gundars (po matce), bo, jak sam twierdzi, Łotyszy jest tak mało, że muszą być nacjonalistami, a skoro są nacjonalistami, nie lubią obcych w swoich szeregach, zwłaszcza w zwartych szeregach ludzi sztuki, do których i on się zalicza, ukończył reżyserię w Leningradzie (1988) i dramaturgię w Moskwie (1989) – z tego też czerpie środki do życia, pisuje dla teatru i telewizji, wykłada w Rydze i w Lipawie, prowadzi warsztaty literackie i szefuje Łotewskiemu Centrum Dramatu, a kiedy wnuczka poprosiła go o bajkę, nie dość że ją dla niej napisał (Sveiks, Vali!, czyli Czołem, Wielorybie, przełożono już na rosyjski, niemiecki i angielski), to jeszcze w 2018 roku zgarnął za nią Nagrodę im. Jānisa Baltvilksa, będącą najważniejszym łotewskim wyróżnieniem dla twórców literatury dziecięcej… słowem, Lauris, człowiek sukcesu, który sam spełnia swoje marzenia, twierdzi, że sprawa jest prosta. Podsuwa mi pod nos swoją książkę Dramatika jeb Racionālā poētika (2016, Dramaturgia albo poetyka racjonalna) otwartą na 69 stronie i mówi „czytaj!”. Czytam i od razu tłumaczę, z angielskiego, bo książka reprezentowała Łotwę na Londyńskich Targach Książki, więc na szczęście mamy także english edition:
2. Kim są jego rodzice?
3. Z czego żyje?
4. O czym marzy?
To wszystko. Nawet nie lista, a listewka.
Chwytam się tej listewki jak tonący brzytwy. W drodze z kuchni do pokoju żongluję w pamięci czterema punktami, modląc się jednocześnie, żeby nikogo nie spotkać, bo jak spotkam, piłeczki wypadną mi z rąk i poturlają się w zapomnienie. Zamykam się u siebie i zaczynam pisać, ciurkiem i zgodnie z wytycznymi.
Kundelka miniaturka, bo o niej ta historia, miała psi rok, więc ludzkich piętnaście. Jej rodzice, ech, jej rodzice: kundle zawszone – nie chciała mieć z nimi nic wspólnego, ale też nie mogła ich zostawić, czuła odpowiedzialność. Byli już nieco posunięci w leciech, a przepaść między nimi ogromniała, bo oni, jako psy okazalszej postury niż ona, starzeli się szybciej.
Z pyskiem przy ziemi nic tylko węszyli za żarciem po śmietnikach, coraz bardziej chaotycznie, coraz częściej gubiąc nawet najoczywistszy, ciepły trop. Ona chciała być inna. Głowę zadzierała do góry, patrzyła w chmury, w gwiazdy, na drogę mleczną. Lizała wiatr jak kot. Z wilgoci, z ciśnienia, z zapachów wróżyła, jaka będzie pogoda. Suka synoptyk. Wyuczyła się prawideł fachu tak dobrze, że została wśród swoich autorytetem.
Nikt z ludzi nie umiał tego, co ona. Ludzie szukali odpowiedzi w radiu, w prasie, w telewizji. Ale aura na wyspie bywa kapryśna, nie nadążają za nią najlepsze z najlepszych serwisy on-line. Psie bandy, w tym rodzice kundelki, zanim wyruszyły na żer, pytały ją o radę. Jak padało, podkulały ogon. Jak nie padało, szły. Jak prószył śnieg, szły jeszcze chętniej, bo mniejsza konkurencja.
Z tego żyła. Płacili jej, oczywiście, w żarciu. Mięso, ryby, kości. Resztki wydrapane spod świeżego śniegu. Była syta, choć w miarę jedzenia rósł jej apetyt. Marzyła o czymś więcej, o zarządzaniu pogodą. Raz srogą zimą śnieg zawisł w powietrzu i za nic w świecie nie chciał spaść. Kurczowo trzymał się szczytów lamp, gzymsów, rynien, parapetów zewnętrznych i górnych dróg wiatru.
Psy zaczęły przegrywać z ludźmi, bo ci gołym okiem znajdowali drogę do pożywnych odpadków. Zwróciły się o pomoc do kundelki miniaturki. Wskoczyła na beczkę, z beczki na parapet, z parapetu na listewkę wystającą z gzymsu, z listewki na dach, lecz zanim wskoczyła na dach, zobaczyła innych ludzi w mieszkaniu na piętrze i pomyślała: „Dziwne, z jaką obojętnością przyjmują fakt, że są w niebie”.
Wysoko, pod pułapem chmur, nagle zdjął ją strach. Jak tu zliźć, jak tu znijść? Przeszły ją meteo-dreszcze. – Hau, hau – nerwowo przyszczekała śnieg. Śnieg spadł. Spadł, bo pies tak chciał. Ze śniegiem razem spadł pies. Suka. Połamana leżała pod blokiem, wielkie płaty śniegu opatrywały ją nazwami: Łotwa, Biało-Czerwoni, karminowy szmat, biały pas, Łotwa.
Łotwa. W końcu wydobrzała. Odtąd cieszyła się na wyspie niesłabnącą estymą. Była lubiana, ale pewnego majowego dnia po prostu stajała. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Nikt poza mną. Widziałem raz, jak kuśtyka do promu na drugą stronę.
Proszę sobie wyobrazić, że na Stadionie Narodowym w Warszawie zbiera się półtora miliona Polaków, by w zgodzie zaintonować jedną pieśń. Już przy wejściu pokłóciliby się o to, którą wybrać, a potem, oczywiście przy założeniu, że wcześniej nie doszło do zadym, część z nich rozpoczęłaby natychmiastowy bojkot, część urządziłaby imprezę alternatywną, a reszta przekrzykiwałaby się wzajemnie. U protestantów jest inaczej. U nich w tym względzie obowiązuje, uczciwszy uszy, urawniłowka. Mężczyźni w wyszywanych rubaszkach i kobiety z wiankami na głowie i ze specjalnymi grzechotkami w ręku (nazywają się trīdeksnis, trīdēkslis, trīdēksnis albo strīdēkslis…) przy wtórze skrzypiec, fletu i kantele jednym głosem śpiewają Dievaines. Po plecach przebiega mi listwa mrozowa. Wrażenie jest piorunujące. Na coś takiego stać chyba tylko bałtyckie dzieci Lutra.
W eseju towarzyszącym przekładom kancon Georgiusa Tranosciusa Zbigniew Machej zapytał i zaraz sam sobie odpowiedział: „Czy pieśń i śpiew mogą przenosić śpiewaka poza jego czas, poza siebie? Wierzę, że pieśń, śpiewanie i śpiewak tu i teraz stają się szczególną pozaczasową jednością”. Kiedy patrzy się na czterdziestotysięczny chór, trudno oprzeć się wrażeniu, że obecność ludzi na scenie jest inną obecnością niż obecność ludzi na widowni. Jedni są tylko tu, drudzy są tu i teraz. Po twarzach tych, co śpiewają, widać, że muzyka wyswobadza ich z uścisku czasu, który, nawiasem mówiąc, pewnie byłby mniej przykry, gdyby nie dziejowy odór – toż ząb, od dawien dawna nadgryzający i szarpiący wszystko, co tylko mu się nawinie, nie mógł przecież przez tyle lat ustrzec się próchnicy.
Nowy Sad, 17 lutego 2019