Lecz zanim nastąpił początek, u praźródeł tej przygody jesienią 2018 roku wsiadłem w Nowym Sadzie do ekspresu „Ivo Andrić”. W przedziale – a był to starej daty pulman, żadna tam atrapa wnętrza samolotu – parowierszem AA/BB drzemało czworo pasażerów. Na siedząco! Ta oczywistość, wyartykułowana jako samoistny okrzyk, uderzyła we mnie z mocą epokowego odkrycia, podrywając głęboko zakorzeniony pogląd, że kosmos opiera się na prostokątnym układzie współrzędnych: góra jest na górze, dół na dole, lewo po lewej, a prawo po prawej; horyzont to pozioma linia, drzewa są pionowe, człowiek chodzi wyprostowany, a śpi – na leżąco. Tak, dotychczas wszystko było proste, ale przedział w wagonie drugiej klasy okazał się miejscem wyjętym spod rządów Kartezjusza, więc musiałem przewartościować swój sąd o porządku we wszechświecie. Współpasażerowie cięli chrapickiego w najlepsze. Siedząc.
To by było na tyle, gdyby świat nie zaczął się rozjeżdżać jeszcze bardziej, kiedy sapnęła lokomotywa (ten outfit! iście steampunkowy…) i pociąg szarpnął niespodziewanie. Krzaki na pierwszym planie jęły coraz szybciej uciekać w tył, majaki domów na widnokręgu stały niewzruszenie przy swoich oryginałach, linie wysokiego napięcia wznosiły się i opadały, a myśmy gnali przed siebie. Chwyciłem się ostatniej deski ratunku, czyli książki, a w zasadzie luźnych kartek, wydruku komputerowego, bo nic tak nie spowalnia czasu, jak literatura. I jazda pociągiem. Koła zaczęły toczyć się wolniej, płynnie wchodząc w dylatacje, ich miarowy stukot zrównał się z rytmem lektury, mój wzrok przestał pląsać po urywkach krajobrazu, a oddech jakby nasycił się powietrzem. Z rozchrapanej fonosfery przedziału odciąłem się za pomocą pchełek, przez które wtaczały się Different Trains Steve’a Reicha, i pogrążyłem się w lekturze.
Potem autor sam torpeduje i na nice przewraca i rozwlekłą składnię, i styl, i początkową logikę swojego wywodu. Krytyka cywilizacyjnego przyspieszenia, którego metonimią jest kolej, staje się pochwałą, pamflet zmienia się w ekstatyczny panegiryk. Banšell dygresyjnie skacze po tematach, przy okazji opisu podróży gani bedekery, opisuje etykietę przygodnego flirtu, architekturę mijanych miast, smak piwa, ceny kawy, uroki świata widzianego z wagonu i przygód doznanych podczas przesiadek; komentuje czytane w drodze lektury, karnawalizuje rzeczy poważne i uwzniośla banał, sięga po groteskę i autoreferencjalność, słowem: rozciąga ramy gatunku, jakby jego felieton był z gumy.
Ale to nie wszystko. Brawurowa erudycja i szerokość spektrum pisarskich upodobań nie byłyby aż tak nadzwyczajne, gdyby nie ironia błyszcząca w tym tekście jak podwójne ostrze nożyczek, która Banšella, rówieśnika naszych pozytywistów, stawia w jednym szeregu z najwybitniejszymi modernistami Austro-Węgier, obok młodszych o jedno lub dwa pokolenia Josepha Rotha, Roberta Musila czy Eliasa Canettiego. Jest więc ona nie tylko wyróżnikiem stylu, ale przede wszystkim narzędziem alternatywnego poznania, bezwzględnym i zimnym jak jej słynna definicja („Permanentna parabaza alegorii tropów”). Noblista – ale nie Ivo Andrić – nazwał ją wprawdzie „chlubą niewolnych”, ale nobliści bywają w błędzie. W wolnym pociągu najlepiej widać jej epistemologiczną moc.
Jadąc nim, dostajemy się pod władzę innych, stajemy się zależni choćby od maszynisty, zwrotniczego czy zawiadowcy stacji. Słabnie nasze poczucie sprawczości, tracimy pewność siebie, a zyskujemy pewność innych, co prowadzi zygzakiem do ironii, która polega przecież na uświadomieniu sobie drugiej strony, na przekonaniu, że wiemy mniej, niż wiemy, a życie nie wymaga strategii, tylko taktyki. Dla ironii tragizm i komizm to dwie strony tego samego medalu, przy czym medal sam w sobie nie istnieje. Istnieją strony. Podmioty obserwacji. Ironia patrzy na siebie jednocześnie od środka i z zewnątrz – na czubek nosa, zabawnie zezując, i z czubka nosa w głąb oczu, dramatycznie. W jej świecie każda jasność podszyta jest ciemnością, a każda ciemność zawiera pokłady jasności. Trzeba opowiedzieć cień, żeby unaocznić światło.
W tym duchu czytałem Na parolodi a železnici i z minuty na minutę, ze strony na stronę czułem, że tekst wtapia się w kontekst jak, nie przymierzając, litera S w meandryczny tok rzeki. To były te rzadkie, ba, rozrzedzone chwile, kiedy słowa plumkają do wtóru muzyki świata, chaos staje się kosmosem, a człowieka rozpiera absolutna afirmacja rzeczywistości. Tak – myślałem – zdecydowanie najlepszą lekturą do pociągu są teksty o pociągach. Każdy głupi wie, że w Lizbonie trzeba smakować Pessoę, w pozamałżeńskim łożu Piekło Dantego (Francesca z Rimini i Paolo Malatesta), w Wilnie Tulę Jurgisa Kunčinasa, w kuchni książkę kucharską, w Budapeszcie Sonnenberg Vargi, w górach mapę w skali 1:25 000, a w Levicach powieści Lajosa Grendela, lecz nie każdy zdaje sobie sprawę, że w „Ivo Andriciu” należy kosztować Kolomana Banšella (1850–1887), słowackiego romantyka, który chciał zostać trzeźwym realistą, ale zachłysnął się parą z lokomotywy i został czułym modernistą, by tak też, jak czuły modernista, skończyć – samobójczo. Zabójczo z kolei pisała o nim Anna Kobylińska w słowacko-polskich „Kontaktach” (
Cóż za punchline! Ogrom wiedzy o pani Reginie Różyńskiej, jej mężu Alfredzie, który ukochał ją „nie jak człowiek, ale jak zwierzę”, i inżynierze Rawickim, budowniczym kolei w roli wybranka serca i przewodnika po świecie idei. Czy bez tej historii da się przywrócić normalność w Macedonii
Jerzy Jarniewicz w rozmowie z Maciejem Robertem powiedział niedawno, że „co cudzoziemcowi może wydawać się ciekawe i świeże, w kulturze macierzystej może być już językowym banałem. Jeśli się nie ma codziennego kontaktu z językiem obcym, to nawet najlepsza jego znajomość nie chroni nas przed zachłyśnięciem się jakąś wyświechtaną frazą”. Podpinając pod tę myśl teorię Waltera Benjamina, że książki czasem wypadają lepiej w przekładzie niż w oryginale, wietrzę nadzieję na drugie życie Ostatniej miłości, tak jak jej bohaterka wiązała oczekiwania z panem Rawickim. Być może więc marketingowa dezynwoltura, jaką popisał się macedoński wydawca, doprowadzi per saldo do zapierającego dech w piersiach zmartwychwstania Orzeszkowej w języku Konstantina Miladinova i Toše Proeskiego? Może Ilija Trajkovski wydobył na jaw ukryte piękno tej książki, na które ślepi i głusi byli wszyscy jej dotychczasowi czytelnicy?
– O, tak – uśmiechnął się z upodobaniem.