W swojej pracy Franaszek krok po kroku, rok po roku, dokument po dokumencie, wiersz po wierszu naszkicował złożony portret jednego z najwybitniejszych polskich poetów dwudziestego wieku. Nie ma w tej książce taniej sensacji, jest jak zawsze u tego autora próba zrozumienia tego, co zaciemnione, jest chęć wydobycia rzeczy zapomnianych i przypomnienia tego, co pozornie oczywiste.
Franaszek ma już wprawę w takiej robocie. Biografia Miłosza, wydana przed siedmioma laty, wyraźnie wskazywała na jego wielki talent eseistyczno-detektywistyczno-popularyzatorski. Niepokój i Pan Cogito, bo takie tytuły noszą dwie części książki o Herbercie, tę opinię potwierdzają.
Książka zaczyna się jednak mozolnie i arcyhistorycznie. Franaszek, jak na szczególarza przystało, zanim przejdzie do meritum, „rzuca” życie Herberta na tło. Szkicuje, niezwykle kompetentnie zresztą, bezbłędnie wręcz, dzieje Lwowa (w którym poeta się urodził), wspomina o mniejszościach narodowych, zręcznie wyłapuje niuanse. I zaledwie po kilkudziesięciu stronach widzimy Herberta. Niewątpliwie taki wstęp był konieczny, miałem jednak wrażenie, że dopiero od momentu, w którym Franaszek z chirurgiczną dokładnością zabiera się za opisywanie meandrów pochodzenia autora Napisu (z pomocą źródeł bardzo znanych i tych mniej dostępnych), książka nabiera rumieńców. To literatura sama w sobie. Herbert bardzo chętnie, nie tylko za granicą, przyznawał się do korzeni angielskich, a tutaj okazuje się ponad wszelką wątpliwość, że przodkowie byli austriacko-niemieccy. Fantastyczne są opisy bliższych i dalszych krewnych, a także relacji panujących w rodzinie, z którą poeta był bardzo silnie związany.
To jednak, co świadczy o sile tej opowieści, to naturalnie nie tylko technikalia związane z życiem jako takim, ale przede wszystkim próba opisania charakteru, temperamentu i wrażliwości przyszłego poety. Skąd przyszła do niego poezja? W jaki sposób kształtowała się jego osobowość? To wszystko w tej książce jest. Pisze Franaszek: „Z tej perspektywy znaczenia nabiera tych kilka z pozoru jedynie ironicznych słów: «cecha młodego Herberta – zagapienie», które znajdziemy w notatniku opatrzonym przez autora Rovigo datą «Boże Ciało, 15 czerwca 1995». Chłopiec cichy, nieco może rozmarzony, w kolejnych szkołach trzymający się zawsze na uboczu. Zagłębiony w książkach jak dziecko naszkicowane przez Waltera Benjamina, które «wdycha powietrze zdarzeń i wszystkie postacie darzą je swym tchnieniem. […] Niesłychanie poruszają je zdarzenia i dialogi, a gdy wstaje, jest całe ośnieżone tym, co przeczytało»”.
Z takich okruchów buduje Franaszek postać Herberta. I po kilku rozdziałach widzimy postać niezwykle wrażliwą, wycofaną, niespokojną wewnętrznie i zewnętrznie, niezadomowioną, szukającą korzeni i jakiejś „poręczy”, na której może swoje życie oprzeć.
Dlatego tytuł pierwszego tomu tej biografii Niepokój zdaje się być trafiony, chociaż − było nie było − jest to także tytuł słynnego tomiku Tadeusza Różewicza z roku 1947, w którym znalazł się wiersz Ocalony. Nieroztropna decyzja wydawnicza? Profanacja? Niekoniecznie. Zwłaszcza że ów „niepokój” w twórczości autora Barbarzyńcy w ogrodzie bardzo często się pojawiał. („A przecież człowieka bardziej określają słowa zaczynające się na nie: niepokój, niepewność, niezgoda − pisał Zbigniew Herbert do Henryka Elzenberga w roku 1952”). Lęk o siebie i innych, popłoch, przerażenie, strach, wyrzuty sumienia, zmartwienie często związane z ucieczką od samego siebie i bliskich, niezamieszkanie rzeczywiste i metaforyczne − oto co tworzy obraz Herberta. Jeśli metaforycznie przedzielić „niepokój” myślnikiem, również zobaczymy to, co towarzyszyło poecie przez całe życie, brak stałego miejsca, brak pokoju, do którego się wraca, zobaczymy życie w niepokoju i w „nie‑pokoju”, za którym (jak wynika z opowieści Franaszka) bardzo tęsknił, z czego, być może, wzięła się jego późniejsza ostra „choroba na polskość”.
Inna sprawa, że z autorem Płaskorzeźby losy poety będą się przenikać bezustannie. Obaj zostaną, chociażby, autorami „Twórczości”, będą razem wyjeżdżać do Niemiec, gdzie jeden i drugi zrobi całkiem udaną karierę. Nie będą za sobą jednak przepadali.
W roku 1955 Herbert drukuje w „Życiu Literackim” wiersz Stołek, jak pisze Franaszek, „czule dialogujący z na pozór martwym przedmiotem, którego obecność utwierdza człowieka w przekonaniu o obiektywnym, a nawet namacalnym istnieniu świata, oraz już nie filozoficzne, lecz mówiące o splocie sztuki i polityki Trzy studia na temat realizmu”. O Herbercie w tym samym numerze periodyku pisze Jan Błoński: „Herbert był Różewiczem, który w pewnej chwili poszedł we własną stronę. Nie można nawet powiedzieć, że wzorował się na Różewiczu; on nim po prostu – był. Ich wiersze można było wzajemnie powymieniać. Świat Herberta jest jednak mniej rzeczywisty […], bardziej wyrozumowany i «inteligencki». Wspólne jest poszukiwanie codzienności języka i bezbronność wobec faktów i historii. Herbert jest jednak bardziej «artystą», pilniej szuka metafory i chętniej gubi się w kolorowym i upajającym potoku świata. Mniej wierny rzeczom niż Różewicz, […] choć rygorystyczny i świadomy w selekcji, pozwala się swobodniej unosić lirycznym skojarzeniom”.
Niedźwiedzia przysługa − konstatuje, słusznie, Andrzej Franaszek. Przysługa, która będzie się za poetą dosyć długo wlokła. Dla wielu krytyków stanie się punktem odniesienia.
I chociaż kontakty osobiste obu poetów do końca życia pozostały poprawne, nie doszło między nimi do otwartego zwarcia ani kłótni, to w listach do znajomych czy zaprzyjaźnionych redaktorów wyrażali swoje wątpliwości, akcentowali uszczypliwości, a nawet niechęć.
Niby nic dziwnego, w końcu reprezentowali skrajnie odmienne spojrzenia nie tylko na literaturę, ale i na świat. Doszło jednak do tego, że Herberta oskarżano o świadome zapożyczenia od Różewicza. Celował w tym Artur Sandauer. A sam Różewicz żalił się w listach do swojego niemieckiego tłumacza Karla Dedeciusa (który, jak wiadomo, przekładał także utwory Herberta i jemu również pomagał w „niemieckiej karierze”), że autor Barbarzyńcy… zżyna jego pomysły. W archiwum Jerzego Turowicza można zaś znaleźć list Różewicza do redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”: „Zbigniew Herbert ogłosił wiersz w dziesiątym numerze «Twórczości» […]. Są tam fragmenty zbyt podobne do moich utworów ogłaszanych dużo wcześniej. Oczywiście – p. Herbert nie jest już «młodym poetą», który nie wie, jak te rzeczy się robi. Póki był młody – nie miałem do niego żalu, że korzysta z mojego dorobku. Wprawdzie i w innych wierszach, ogłaszanych wcześniej, korzystał p. Herbert z moich pomysłów – ale nie zabierałem głosu – jest młody, myślałem, będzie starszy, to i zrozumie, że trzeba samemu na chleb pracować”.
Herbert nie pozostał mu dłużny i nazywał konformistą, który wiódł spokojne życie w „Gomułkowie” − jak nazywał Polską Rzeczpospolitą Ludową. Pisał: „Mam kolegę, który pisze od czterdziestu albo i więcej lat, że poezja umarła. Ale pisze, ciągle pisze”.
W roku 1964 podpisuje Różewicz „reżimową” odpowiedź na słynny List 34 (którego sygnatariusze z Antonim Słonimskim i Jerzym Andrzejewskim na czele domagali się „zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez konstytucję państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu”). Czym doprowadza Herberta do wściekłości. Ten pisze w liście do Miłosza: „obrzydliwość aż do wymiotów z powodu kontrprotestu […] Różewicz uważa że jest «ponad», że jego dzieło będzie się liczyło, a nie podpis pod niechlubną deklaracją. Poza tym ma kompleks Zachodu, który go przeraża”.
Na razie jednak Herbert ciosy rozdaje rzadko i nie na forach publicznych. Owszem, zdarza mu się ostro pokłócić, już powoli uznawany jest za osobę niepokorną, w raportach SB opisywany jest jako „wariat”, niemniej jednak nie przeszkadza to absolutnie w rozwoju jego kariery, pisaniu i rozlicznych podróżach, które powoli stają się drugim (albo trzecim) sensem jego życia.
W Niemczech wyrasta na gwiazdę poetycką pierwszej wielkości, dzięki Miłoszowi pojawia się w obszarze anglojęzycznym, dostaje liczne nagrody, stypendia, radzi sobie nieźle. Thomas Merton stwierdzi, że autor Trenu Fortynbrasa „jest jednym z najważniejszych poetów naszej epoki”. Don DeLillo wiele lat później uczyni z fragmentu Raportu z oblężonego miasta motto swojego Cosmopolis („to poeta genialny, jeden z najciekawszych moralistów” − powie w rozmowie z Magdaleną Miecznicką i autorem tego szkicu). Spotyka się nie tylko z Witoldem Gombrowiczem, z którym nie połączy go chemia, zbyt wiele ich dzieli, autor Ferdydurke pokpiwa sobie z człowieka zafascynowanego sztuką i obrazami, ale także z gigantami światowej literatury: W.H. Audenem i Paulem Celanem (z którym kiedyś spędził pół nocy, wędrując bez słowa). Poznaje Jeana Amery’ego. Przed śmiercią w Warszawie odwiedza go Josif Brodski.
W pewnym momencie nastąpi jednak załamanie. Herbert odwróci się od wszystkich i prawie wszyscy odwrócą się od Herberta. Zaprzepaszczona zostanie szansa na Nagrodę Nobla, którą w ostatecznym rozrachunku dostanie Wisława Szymborska, prawie wszystkie cenne przyjaźnie warszawskie i światowe zostaną anulowane, wydawcy – którzy, jak wyznawał, płacą mu niezależnie od waluty, zawsze tysiąc − oskarżeni o oszustwa.
Pogrążony w chorobie, alkoholizmie i szaleństwie oskarża wszystkich o wszystko. Bez pardonu atakuje nawet tych najbardziej mu przychylnych. Dochodzi do tego, że niemalże spuszcza ze schodów kustosza Beinecke Library, który specjalnie przyjechał do Paryża, żeby odkupić od niego archiwum (o jeden dzień za wcześnie). Ten dramatyczny okres opisał Franaszek przejmująco i niezwykle plastycznie.
Czytając tę książkę, przez cały czas mamy przed oczyma Herberta wielkiego i małego, ironicznego i jednocześnie bezgranicznie dobrego, uprzejmego i chamskiego, cichego i krzykliwego, mądrego i mądrość odrzucającego, zarozumiałego i spolegliwego, sprzecznego i harmonijnego. Widzimy zakompleksionego, z lekka otyłego, pucułowatego mężczyznę, którego uwielbiały kobiety. Obserwujemy postać nie nadającą się na pomnik ani na autorytet moralny.
Tak zresztą Herbert mówił sam o sobie. Zawsze był świadom, że łaska czytelników na pstrym koniu jeździ. Zaczynał swoją karierę dosyć późno, ale w krótkim czasie osiągnął wszystko, zwłaszcza za granicą. W Polsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku był poetyckim bogiem. Dekadę później został przekreślony przez wstępujące pokolenie poetów. Dzisiaj jest klasykiem, który ma swoje pomniki i pamiątkowe tablice. I wielką księgę, która wiele wyjaśnia.