Kim jest Piotr Piaszczyński, a raczej podmiot liryczny jego wierszy składających się na zbiór Po sezonie? To ktoś, kto częściej niż o życiu myśli o śmierci. W swoje sześćdziesiąte urodziny (sugestywnie opisane w wierszu 60+) zastanawia się, ile mu zostało do końca, bo to, że więcej za nim niż przed nim, to jasne; prorokuje zatem, że skoro dziadek przeżył sześćdziesiąt dwa lata, a ojciec siedemdziesiąt dwa, to być może jemu uda się dożyć osiemdziesięciu dwóch. Jest samotnikiem z krwi i kości, czego najlepszym dowodem wiersz tytułowy, w którym w połowie września włóczy się sam pustą plażą na Mierzei Wiślanej z Krynicy Morskiej w stronę Piasków. Nawiązując do swojego nazwiska, stwierdza tylko i aż: „Idę ku Piaskom. / W stronę prochu. / Idę…”.
Bohater liryczny Piaszczyńskiego, to ktoś, kto od życia dostaje nieustannie „za kopniakiem / kopniak w brzuch” (Z Bursy), zdaje sobie sprawę, że jest życiowym nieudacznikiem, siebie samego nazywa „panem Zapominalskim” (w mistrzowsko napisanej ośmiosylabowymi dystychami Piosence pana Zapominalskiego), ale pociesza się: „Tak, to jest sztuka; być nieudacznikiem; / arcymistrzowsko marnotrawić życie” („I’m a Loser Baby [So Why Don’t You Kill Me]” – Beck); i na dodatek wiedzie z premedytacją „żywot bezbożnika” (Oktostych bez Boga). Jego uwagę przede wszystkim, na przykład także w wierszu Droga do, zaprzątają myśli o tych, co odeszli – nawiązując do tytułu książki, jaką Jarosław Iwaszkiewicz obmyślał przed śmiercią, a jaka ukazała się już po jego śmierci – Aleją Przyjaciół. Wspomina nagłą śmierć Ryszarda Milczewskiego-Bruna (Toruński Maj Poetycki 1979), oddaje hołd Erwinowi Krukowi (Na pożegnanie E.K.), a gdy los zawiedzie go do Nowego Jorku, to natychmiast biegnie do knajpy, gdzie upijał się Dylan Thomas, i pod dom, gdzie zmarł Josif Brodski („Pod białym koniem”). A że jest człowiekiem nie pozbawionym poczucia humoru, w wierszu F.H. – dwa haiku, chyba nieprzypadkowo zamykającym zbiorek, wyznaje, że ma pragnienie, aby za życia mimo wszystko „nie być” tak jak on, czyli Friedrich Hölderlin, i marzenie, aby po wszystkim mieć jednak chociaż trochę „tak piękne / życie pośmiertne…”.
Nie inaczej w tomikach poprzednich. Żaden z wierszy ogłoszonych w zbiorku Przerwa w podróży (2014) nie przechodzi na drugą stronicę, w tomiku Moleskine (2009) tylko jeden wiersz rozkłada się na dwu stronach, a w Mężczyźnie z zapałkami (2006) zaledwie dwa. Znamienne, że już w wierszu Dobry początek, inicjującym Mężczyznę z zapałkami, spotykamy bohatera tej liryki właśnie w Alei Przyjaciół. Ma za sobą pół wieku, tyle, ile w chwili samobójczej śmierci miał Paul Celan. Tyle tylko, że rozmyślając nad nieuchronną śmiercią, wymieniając odeszłych na tamten brzeg kolegów z czasów młodości, myśli w kategoriach pokoleniowych, powiada wprost: „Pokolenie skazane / na (marne) pół wieku?/ Wyraźnie nam nie służy / to nowe stulecie” (1950). Nie kryje zdziwienia, że sam jeszcze jest na tym brzegu, zdaje sobie doskonale sprawę, że „kiedyś musi nadejść / wreszcie moja kolej” (Dolina), wszak:
– pytają mnie przyjaciele.
Powtarzam zatem: – Do końca;
brakuje przecież niewiele.
Trzeba wiedzieć, że Piotr Piaszczyński od blisko trzydziestu lat żyje i tworzy na emigracji, w Bonn, w Kolonii, w Eitorf, raz, dwa razy do roku wpadając do rodzinnego Olsztyna. Do emigracji nikt go nie zmuszał, jak wyznaje bowiem w wierszu pod znaczącym tytułem Wygnanie: „Sam siebie wygnałem / z niedoraju ojczyzny”, a w sąsiadującym z nim wierszu Steinfeld emigrancką i egzystencjalną samotność definiuje tak, że chyba lepiej się nie da: „Siedzę przed sobą” i opisując z tej perspektywy sielski widok z okna, dochodzi do wniosku: „Dobrze trafiłem, / żeby zrozumieć, / że źle wybrałem”.
Efekty tego wyboru przedstawia w wierszach zestawionych w zbiorze Moleskine: strach przed jutrem, kłopoty ze snem, nieustający niepokój. Akcja liryczna tych utworów rozgrywa się najczęściej jesienią, we mgle, a nawet „we mgle / nieobecności” (Obraz), w Zaduszki, inaczej mówiąc w „dni infernalne” (Pokuta); panuje ziąb, wieje wiatr, unosi się dym, niebo zasłaniają stada wron. Wieczorem poeta – który ma „Gwóźdź w głowie – barycznego niżu” (Ból) – sam sobie przepowiada z rezygnacją: „Znów zmarnowałem dzień; / nie pierwszy, ach, i nie ostatni” (Dzień). Koniec końców, nachodzą go myśli, czy aby nie „pójść / traktem / Trakla” (Pokusa), Georga Trakla – dodaję na wszelki wypadek. Gdyby chociaż ów opresyjny stan dało się przełożyć na wiersze, byłaby z tego i pociecha, i korzyść, ale nic z tego. Poeta podczas jednego z pobytów w ojczyźnie z akt zgromadzonych na swój temat przez tajną policję PRL i przechowywanych w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej dowiaduje się, że „Prezentuje osobowość / depresyjno-maniakalną” (IPN), przeciw czemu zresztą specjalnie nie protestuje, natomiast po powrocie z ojczyzny na obczyznę, gdy z pisania wierszy − pomimo jak najlepszych chęci − nici, lamentuje:
więc mnie nie ma
i nic nie ma
sensu
W podobnym duchu, a może nawet jeszcze gorzej w zbiorze Przerwa w podróży. Tutaj już wiatr nie tylko wieje, ale i „wyje” (Okolica), a „podły nastrój” (Alarm) to dla poety stan „odpowiedni”, czyli normalny, nie ma więc nic dziwnego w tym, że „lgną do mnie jedynie zgryzoty” (Może się to zmieni) i że spotyka go katastrofa za katastrofą, o czym mówi w wierszu pod tytułem Czarny sezon; to zaś, czym poeta się zajmuje, co próbuje zakląć w słowach, to „enigmatyczne / niepotrzebne nikomu / nic” (Chcą). W efekcie tego:
zdrowo stuknięci…
Mówię do siebie,
bo z kimś gadać trzeba
Poeta rozmawia – trzeba to przyznać: pół żartem, pół serio, z poczuciem zarówno ironii, jak i autoironii – nie tylko ze sobą, ale także z innymi poetami: z Hölderlinem, Rimbaudem, Audenem, z Celanem i Miłoszem – w Mężczyźnie z zapałkami, w Moleskine – znów z Miłoszem, ale także z Bennem, Brechtem i Holanem, a nawet z Krynickim, natomiast w Przerwie w podróży – z Goethem, Leśmianem, Brodskim, Herbertem i Bursą. Potwierdzenia siebie i swoich wyborów szuka w dziełach i w biograficznych przypadkach innych poetów.
nie chcą trwać.
Dni
nie dają się schwytać.
Nic mu się nie udało. Nie dostał żadnej nagrody, bo tę, którą mu wręczano, to niestety tylko we śnie (Sen); chętnie odpowiedziałby na znienawidzone przez wszystkich pisarzy świata pytanie postawione w tytule wiersza Nad czym pan obecnie pracuje?, ale cóż z tego, skoro nikt tego pytania nie chce mu zadać. Skazany na towarzystwo psa Pegaza i kota Rabusia, pociesza się jednak tym, „że jest się wciąż wśród żywych” (27 i 31 grudnia) – z jednej strony, a z drugiej krzepi się myślą: „I są rymy do tego: / nareszcie, na szczęście” (Ups!). Pisze więc do rymu, a jakże!
Nie ulega wątpliwości, że Piotr Piaszczyński pisząc tak pesymistyczne i defetystycznie – wypowiadając się już to wierszem cztero- czy sześciosylabowym, już to jedenasto- lub trzynastozgłoskowym – okazuje się także mistrzem rymu, ale rymu niedokładnego, dyskretnego, rzuconego mimochodem, od niechcenia. W tych wyszeptanych rymach mówi nie tylko o sobie, ale i o świecie doby postmodernizmu czy postkapitalizmu; o świecie, którego wcale nie chcemy podbić i zdobyć, ale w którym próbujemy – każdy na swój sposób i na własny rachunek – przeżyć. Nic więcej. Choćby tyle.