[…]
W latach 1957 i 1958 napisałem kilka pierwszych opowiadań, które potem weszły do niewielkiego tomu Między brzegami, wydanego przez PIW w roku 1961. Były to: Dziewczyna z łódki, Zielone i srebrne, Narzeczony Rozalii, Wujek Julek i tytułowe – Między brzegami. Opisywałem życie rybaków na Mierzei Wiślanej, w Krynicy Morskiej. Pisałem o ludziach, których tam poznałem, jeżdżąc przez kilka kolejnych lat na wakacje. Były w tych opowiadaniach postacie autentyczne, podobnie jak wydarzenia były prawdziwe lub takie, jakie mogły mieć miejsce. Tłem był tamten pejzaż, z morzem i Zalewem Wiślanym, sosnami, wśród których stały domy rybaków, i plażą, na której leżały rybackie łodzie. Mam nadzieję, że jakaś prawda o losach i życiu ludzi na Mierzei w tamtych latach jest w moich pierwszych opowiadaniach.
Mój debiut, związany z „Twórczością” i PIW-em, był oczywiście dla mnie wydarzeniem wyjątkowym. W roku 1958 studiowałem nadal prawo, ale pisanie stawało się dla mnie stopniowo najważniejsze. Powstała jeszcze, istotna w tamtych latach, kwestia przepisania opowiadań na maszynie. Zacząłem jeździć do Konstancina, gdzie mieszkała ciotka Wanda Mackiewiczowa, właścicielka maszyny do pisania. Przez kilka tygodni, jak pamiętam zapewne co kilka dni, odwiedzałem ciotkę, która cierpliwie przepisała opowiadania, pod moje dyktando. Także jej uwagi i opinie miały dla mnie znaczenie.
Nie pamiętam już, kto wówczas podpowiedział mi, abym zaniósł opowiadania, a przynajmniej kilka, które uznam za najlepsze, do „Twórczości” Jarosława Iwaszkiewicza. Być może wuj Stanisław Mackiewicz, któremu wcześniej, jesienią 1957 roku, dałem je do oceny. Z tego okresu zachował się list-kartka, pisana do mojej matki, chyba spontanicznie, po lekturze opowiadań. Niezwykle pochlebna opinia wuja podbudowała mnie ogromnie i skłoniła ostatecznie do odwiedzenia „Twórczości”.
Wuj Stanisław, w liście pod datą 25 listopada 1957 roku, pisał: „Droga Ino. Twój Kazio obiecał mi, że zajdzie do mnie razem z panną Teresą. Chciałbym bardzo go widzieć, aby mu powinszować pierwszorzędnego talentu literackiego i wypowiedzieć kilka uwag, co do wejścia jego na rynek literatów pierwszorzędnych. Przyznam się, że jak mówiłaś mi, że on naśladuje Jacka Londona, to myślałem, że chodzi o jakieś prace amatorskie w rodzaju jak ja na przykład fotografuję amatorsko. Tymczasem nic w nim nie ma podobieństwa do Jacka Londona, są wspaniałe zupełnie wartości literacko-językowe, jest zryw pomiędzy poezją a prozą, chodzi teraz tylko o to, aby wstępnym bojem zająć poważne miejsce w literaturze, a nie starać się przez lat kilkanaście być zauważonym […]”.
Optymizm wuja, co do możliwości „zajęcia wstępnym bojem poważnego miejsca w literaturze”, był oczywiście przedwczesny. Droga od pierwszego druku do uznania również przede mną, jak przed każdym debiutantem, była długa. Jednak list miał dla mnie wielkie znaczenie i skłonił do dalszych kroków.
Dobrze pamiętam słoneczny dzień, w kwietniu 1958 roku, gdy pokonując opory, obawy i nieśmiałość, wchodziłem do redakcji „Twórczości” w przedwojennej kamienicy przy ulicy Wiejskiej. W korytarzu, który wydał mi się ciemny po słonecznej ulicy, zobaczyłem wychodzącego z pokoju na końcu (był to sekretariat redakcji) Jarosława Iwaszkiewicza. Spytałem, czy mogę prosić o kilka minut rozmowy. Uśmiechnął się i zaprosił mnie do swego gabinetu, za dużym pokojem, gdzie stały biurka, przy których – o ile pamiętam − nikt nie siedział.
O rozmowie z Iwaszkiewiczem mówiłem już kilkakrotnie w wywiadach na temat mojej twórczości. Nawiązałem także do niej na pierwszej stronie, pierwszego rozdziału Dziejów dwóch rodzin, co tutaj przypomnę. Iwaszkiewicz, kiedy przedstawiłem się, zapytał, kim była dla mnie Bogumiła Orłosiowa. A to była moja babka − matka ojca − którą pamiętał z Ukrainy, z Oratowa na Podolu, gdzie jako mały chłopiec odwiedzał z rodzicami majątek krewnego Ferdynanda Iwaszkiewicza. Żoną Ferdynanda była ciotka mojej babki, Sabina ze Sławińskich. Bogumiła Orłosiowa z dziećmi – moim ojcem Henrykiem i jego starszym bratem Karolem − często odwiedzała Oratów. Jednym słowem, w kwietniu 1958 roku, po pół wieku od czasu tamtych rodzinnych odwiedzin, Ukraina, Podole i wspólni krewni w Oratowie − to był także temat mojej rozmowy z Iwaszkiewiczem. Chyba dopiero pod koniec wizyty powiedziałem, z czym przychodzę, i wręczyłem opowiadania. O ile pamiętam, były to Dziewczyna z łódki, Między brzegami, Zielone i srebrne oraz Martwa strefa, jedyne, jakie w owym czasie napisałem z wyobraźni – o ludziach przemierzających „martwą strefę”, spaloną po ataku atomowym. Usłyszałem na koniec, że opowiadania będą przeczytane, ocenione, a o wyniku zostanę powiadomiony (adres podałem). Jednak czy któreś będzie wydrukowane – nie wiadomo. To kwestia wspólnej oceny wszystkich redaktorów.
Przejęty i zadowolony, wyszedłem na słoneczną w tamtym dniu ulicę Wiejską.
Po tygodniu otrzymałem następujący list, datowany 28 kwietnia: „Drogi Panie Kazimierzu! Niech pan koniecznie zajdzie do redakcji w krótkim czasie, koło południa. Mamy Panu dużo do powiedzenia. Ściskam dłoń, Jarosław Iwaszkiewicz”.
[…]
[cały tekst do przeczytania w numerze]