– Cześć, a ty jesteś?
– Ja? Ja… ja nie z przyjęcia.
– Aha. Nie Z Przyjęcia, jak masz na imię?
Smaczne mają wino, ceglany łuk nad przejściem. Ktoś z gości niedomkniętego przyjęcia ćwiczy się na pianinie. Szwargot angielsko-niemiecki, nie ma dość polskich gości, nawet mnie się udzieliło i zagadałam po wino najpierw dürfte ich…?, by potem pokręcić głową z zażenowana i włączyć polszczyznę.
Włącza się ją jak tryb w maszynie. Automatycznie włącza się na widok dzieci – także nieswoich – i zwierząt – rzadziej nieswoich.
Siedzi się tu dobrze. Pisze się tu dobrze. Samo. Dawno nic się nie robiło samo. Jak to na imprezach niedomkniętych bywa, snują się ci wokół mnie, uśmiechają nieśmiało, jak to w Berlinie – nie wiedzą, w jakim języku zagaić, czy zagaić, a może faux pas, może zdegustuję, możem na polowaniu i sama zamierzam ustrzelić zwierzynę, uprzednio ją obejrzawszy ze wszystkich stron i wysłuchawszy w kilku językach? Toż siedzę tu taka sama, milcząca, ze swoim granatowym, mikroskopijnym notesikiem, Grek by nie o granatach mówił, ale o winie, więc z winnym, granatowym notesikiem, no bo kto by pomyślał, kto by przewidział, że ta kula z epoki disco i te bohomazy, i łuczek ten ceglany posadzą mnie tu i przymurują z białym amontillado.
Siedzę w kącie i sączę. I milczę. Snuję się między epokami: praskimi kawiarniami literackimi, poznańskimi Przyjaciółmi, kulą disco, łukiem z cegły a bohomazami za wielką sztukę uchodzącymi. I wyrywa mnie to z Ackerstraße w Berlinie, strąca w wir i przenosi, połyka wieloryb, ja połykam wieloryba, wypluwa w innym czasie, przepoczwarzoną w kaszalota, grube niewyruchane babsko, co mu się męskich zajęć zachciało, wypluwa kaszalota w innym czasie, w nieświecie. Porzucam smak wina, nie znam, jestem za młoda, za młody, zmieniam płeć, zmieniam miejsce, wyrasta mi orzeszek arachidowy, ten powód do dumy, ta niespotykana siła i dodatkowa inteligencja, potencjał wszystkiego, młodnieję dwukrotnie, całe to wokół traci bohomastyczne barwy, kaloryfer nie grzeje za fotelem, nadciąga wiatr południowo-wschodni, jego monety dźwięczą w uszach, maleję, dziecinnieję, zabijam węża, będę wybranką, wybrankiem bogów, poznam doznania obu płci, stworzę archetyp zmiany płci, Tejrezjasza-ślepca, widzącego zza bariery płci więcej niż inni, mężnieję, dziecinnieję, klnę się na Aresa, dość, Afrodyto, uwolnij mój język, Agaton idzie tyłem i odnosi brzytwy, jestem chłopcem.
Jestem chłopcem. Tak mówią. Sam bym powiedział: jestem chłopakiem, mam piętnaście lat. No dobra, czternaście, ale za tydzień naprawdę piętnaście! Jestem heteroseksualnym, niegłupim (prawie) piętnastolatkiem, nie żebyście myśleli, że nie. Mam też mamę, no, matkę, w swoim mieście, nie tylko ich dwóch. Że niby za dużo zaprzeczam?! Mam pokazać, jakie filmiki ściągnąłem na telefon?! Mój tata, ojciec, znaczy, i Bartek, im nic do tego. Nie moja wina.
Nie no, nie mam pretensji do taty. Skoro mama nie ma ani do niego, ani do Bartka, to chyba tak musi być? Bo Bartka znamy od dawna. Z mamą się przyjaźnił, kiedy jeszcze miał dziewczynę, przychodzili do nas na brydża, mamę jeszcze ze studiów znał. No a później, już bez tej dziewczyny, to z tatą w parze grał i ja się przyuczałem. A potem tak jakoś wyszło. Ze dwa lata temu. No a pół roku temu to już rozwód pełną parą i tata już tak oficjalnie zamieszkał z Bartkiem. I jemu dobrze, i mamie dobrze. Nie grają już w brydża, ale nie kłócą się, nawet gdy się widują, jak opowiadają inni, co im się rodzice rozwodzą.
No i namawia mama przez całą Gwiazdkę: jedźże niedługo do taty, nie może tak być, że ty tylko tu chcesz…, a ja, że nie i nie. To mi numer wycięła, na ferie zimowe spakowała się i oznajmiła, że wyjeżdża na całe dwa tygodnie do jakiejś koleżanki, a ja albo sam ogarnę się w domu, albo tutaj dane autobusu lotniskowego do Berlina, zadzwoniła już i zapłaciła, tata albo Bartek odbiorą mnie z Schönefeldu, mam tam stać i czekać, nie muszę nawet kolejką jechać sam. Na nic błagania, że mój niemiecki nie taki dobry, jak uważa, jak to tak, dwa tygodnie, na łyżwy na Maltę miałem pojeździć, bo w półroczu czasu nie było, a gdzie tam ja w Berlinie się dogadam, kiedy i tata, i Bartek całymi dniami poza domem. Nic to, autobus spod Merkurego, nie spóźnij się, bo lodówka i spiżarka pusta, a pieniędzy ci nie zostawię, nie pójdziesz do baru i głodny będziesz.
No chciała dobrze, wiem, że chciała. Zła na tatę właściwie nie była, raczej zła, że załapała się jeszcze na czasy, kiedy i tata, i Bartek zamiast porządnie szukać, czego chcą, za dziewczynami latali, bo że cioty, bo latać musieli, bo jakże tak, cały świat obchodziło, kto z kim i co dokładnie, więc trafił taki ojciec na taką matkę, dziecko spłodzili, dobrze im ze sobą nie było, ale też nie jakoś koszmarnie, bo się lubili, ale wtedy Bartek się przypałętał. No i mnie nawet nie sam Bartek przeszkadzał, żartował sobie ze mną kiedyś, śmiesznie było, mam nawet zdjęcia jako berbeć, jak mu się na kolana wdrapywałem, z półtora roku tam mam, śmiał się tata, pokazywałem kiery w wachlarzu i wołałem: siema!, właściwie lubiłem zawsze Bartka. Nawet nie on, czy że tata odszedł, czy co oni tam razem robili u siebie w Berlinie, gdzie uciekli, żeby ich się nikt nie czepiał, żeby tak mogli zakochani po mieście chodzić, jak tutaj urocze pary ona i on, i on i ona, ale nigdy on i on czy ona i ona. Oni tak chcieli i tak im dobrze, i mnie dobrze, że im i mamie dobrze. Ale czego nie lubiłem, to że on wtedy za mamą, że tak miało być, on i ona, i że mnie właściwie nie powinno być, że ja się nie z nich wziąłem, tylko z tych ludzi, którzy go ciotą przezywali, gdy za spódniczkami nie latał, a o Dorianie Grayu opowiadał, że już wtedy powinien być Bartek czy kto inny. I tak mi się nie chciało do tego Berlina, słynny niebezpieczny Berlin, zamach był, wszyscy się przejęli, tylko sami berlińczycy najmniej, Berlińczycy, poprawiłby tata, bo to inne państwo, inny naród, taka potrójna Praga, mówił, właściwie poczwórna, bo bez niemieckiego, polskiego, rosyjskiego i tureckiego ciężko Berlin pojąć, sam przykłada się teraz do rosyjskiego i turecki mu się widzi, a i Skandynawów, i Arabów niemało, właściwie wszystkiego.
Nie wiem, gdzie ci Rosjanie czy Skandynawowie, bo ja samych Azjatów tu widzę, ale faktycznie, co w pociągu dziób otworzy, to nie niemiecki, albo to ja tak słabo rozumiem, że nie rozróżniam. Trochę głupio mi było, gdy tak tata i Bartek, gdy wychodziliśmy razem, po polsku ciągle, wydawało mi się, że zaraz każdy na nas patrzy, bo dwaj mężczyźni i syn, ich syn, ale nie, tutaj nikt, tutaj z różowymi dredami można na golasa po śniegu tańczyć i nikt nie spojrzy, na Friedrichstraße biega wokół dworca francuski rewolucjonista, mówi Bartek, krzyczy jakieś manifesty komunistyczne ze dwa razy w tygodniu, a to po niemiecku, a to po francusku, zżył się z miastem, miasto go przyjęło, zberliniło, a tamta laska to chyba ma druty na żyłce wpięte w kok, nie zauważyła, biegnie Ku’dammem, żyłka powiewa za nią, nikt nie patrzy, a w ilu językach tu mówią, wydaje się, że albo trzeba nauczyć się wszystkiego, albo zignorować i znienawidzić, i tu widzę, że z tej ignorancji i niewiedzy się to u nas wzięło, że na obcych się tak patrzy, tutaj z początku zaskakiwali mnie Polacy, a tam jakaś gra z dziewczynką w pomidora, mała odpowiada „pomidohhhhr” albo sama w pytaniach „r” nie wymawia za dobrze, nie słyszę więcej niemieckiego akcentu, od razu chcę uciszyć tatę i Bartka, tam Polki są!, ale oni nic, dalej mówią o malowaniu kuchni, idą bardzo blisko siebie, pomidorowe nic, mijają się z nimi na ulicy, tak zwyczajnie, tak po prostu. Tak po prostu. Jak z mamą i tatą.
W głowie mi się kręciło od tych kolorów w tych dniach, biali z czarnymi dziećmi, czarni z białymi, czarny z żółtą i blade dziecko, turecka kawiarnia, o, islamiści będą, myślę sobie, a tam jakiś Niemiec chyba z córeczką całą różową w nosidełku, tak, po niemiecku do młodej szwargocze, potem do właścicielki, jak Włoszka wygląda, burza włosów, gruba, czarna kreska wokół oczu, kawę dodatkową nalewa na koszt firmy, żona przychodzi do kawiarni, a nie, Polka, oczywiście, potworku, mówi do różowej landrynki, też kawę chce zamówić, no to właściciel tym razem podchodzi do baru, przyjmuje zamówienie, Polka się śmieje, że dowcipy to on ma jak żona, a on, że dobrze żonę wychował, na to ona, że przecież każdy chce wychowaną, wytresowaną, bo jak, a Turek dalej po niemiecku, bezbłędnie, że śniadania do łóżka, masaże regularne i olejki to najlepsza tresura, wychodzi żona z zaplecza, trzepie go delikatnie w tył głowy, dorzuca jakieś ciastko i zaraz do nowych klientów po turecku, ewidentnie zna ich wszystkich, a Polka z Niemcem i landrynką nic, tylko siadają, o jeny, oni po polsku, Polka i Niemiec, on tak bardzo phhhhróbuje nadążać za jej karabinem maszynowym w miejscu organu mowy.
Za dużo, za kolorowo, wychodzę z tej kawiarni, do domu nie chcę, do Bartka, co ma dzień wolny, bo chce ugotować coś izraelskiego, taka moda ostatnio rozpełzła się na kuchnię izraelską, zimno poza kawiarnią, owijam się wełnianym szalem, jest nudny, brązowy, nieberliński, gdzie ja przyjechałem, gdzie ten straszny Zachód, miesza mi się w głowie, nie, nie chcę znowu do metra, dość mam zastanawiania się, co to za język, spytałem dziś rano, powiedzieli, że łacina, trochę speszeni, nie będę pytał więcej, chcę dalej od ludzi, do ciszy, mniej Berlina, mniej kolorów.
Odłączona na zimę okrągła fontanna z murkiem; coś w niej, może to zimowe uśpienie, może architektura parku przywołało obraz tej poznańskiej fontanny spod filologicznego, obleganej przez studentów i melomanów, podobnie uśpionej i zapomnianej, gdy telepałem się ósemką na autobus lotniskowy, odłączonej i nieobleganej, wszak jaki filolog klasyczny siada na mroźnym kamieniu, by wąchać przed operą Wergiliusza, nieochlapywany podświetlaną kolumną?
Chciałbym dzisiaj powiedzieć: i ona tam stała, tam ją zobaczyłem i stanąłem jak wryty.
Nie, nie stanąłem jak wryty ani nawet mnie nie zamurowało. Patrzyłem na fontannę, małą, pustą i uśpioną pod poszarzałym niebem, stałem i patrzyłem, i marzłem coraz bardziej od tego stania. I ją zobaczyłem. Nie, nawet nie ją: ptactwo, usłyszałem ptactwo, zaswędziało w nosie, ta alergia, kto by pomyślał, na zewnątrz nigdy nie łapała, chyba że na Starym Rynku, ile tu musi być tego ptactwa?
Sroki, mnóstwo przyczajonych, podejrzliwie spoglądających srok, ze dwa spasione ćwirki, kilka sikorek ubogich i muchołówki, mnóstwo muchołówek, wszystko samczyki, czerń tak mocno odbijała się od bieli w tej szarości wczesnego popołudnia; muchołówki w lutym?
I ona, pomiędzy figurami sylenów i nimf. Sama przypominała muchołówkę, a może pliszkę, bo długa. Bladziutka, w czarnym, sięgającym kolan płaszczu, białym bereciku z antenką i białych kozakach. Owinięta ciasno białym, puszystym szalem. Dłonie w białych mitenkach wyciągała do ptactwa, jedną dłoń wypełniła ziarnami słonecznikowymi, drugą czymś czarnym i mocno podejrzanym, czym jednak nie gardziły lutowe muchołówki.
– Możesz podejść bliżej, nie uciekną – zaszeleściła nagle po polsku; ptaki w odpowiedzi rozćwierkały się głośniej.
– Skąd…? – wykrztusiłem, ale ona uniosła tylko głowę i uśmiechnęła się blado. Czarne oczy, czarne rzęsy, nieco koślawe brwi, też czarne, blade usta. Twarz lekko zmarszczona wokół ust.
Niepewny podszedłem kilka kroków do niej, stojącej nieopodal fontanny pomiędzy sczerniałymi, nagimi żywopłotami.
– Chcesz sam spróbować? – spytała cicho i sięgnęła do kieszeni płaszcza.
– Yhm… chętnie – bąknąłem niepewny i sam wyciągnąłem rękę z kieszeni.
Dłoń, którą chwyciła za moją, była lodowata, ale nie skostniała; pobielałe palce wychylające się z mitenki delikatnie rozprostowały moją nieśmiałą dłoń. Drugą ręką napełniła mi tak uformowaną miseczkę ziarnami słonecznikowymi. Puściła mnie z uśmiechem dziecięcego zadowolenia.
– A teraz popatrz – zaszeleściła znowu.
W jej wymowie pojęcie szeleszczącej polszczyzny wzmacniało swe znaczenie, szczególnie w porównaniu z twardą, poznańską wymową, do której nawykłem. Gdy ona szeleściła, przychodziło wietrzysko, szturchało szczyty drzew i krzewów i szemrała niepotrzebna w miesiącach zimowych fontanna.
Gdy odstąpiła ode mnie, jak na komendę podfrunęły w moją stronę pochowane w krzakach wróblice i sikorki ubogie, ani jednej modraszki ani bogatki, dziwne, wcześniej tego dnia widziałem ich całe zgraje, podfruwały do nieporadnej, nienawykłej do kontaktu z ptasimi szponami dłoni, chwytały zdobycz w dziób i odlatywały; tylko jedna bura samiczka wróbla rozsiadła się wygodnie na ściągaczu pikowanej kurtki i zajadała ze smakiem.
Patrzyłem bez ruchu na to zjawisko, a ona tymczasem dosypywała mi na dłoń niełuskanych ziaren słonecznikowych, aż wreszcie wszystko ptactwo się najadło i odfrunęło na krzewy.
Chciałem się odezwać, powiedzieć coś dowcipnego, pokazać, jaki to jestem dorosły, ale nie, bo tylko ten ziąb przychodził mi na myśl i te ptaki niby to oswojone, i te muchołówki w środku zimy, bez prawa bytności w tym regionie jeszcze przez wiele tygodni.
Ona widać nie czekała na dowcipne gadki szmatki, zaszeleściła tylko „idziesz?”, to i poszedłem, snułem się obok niej przez opustoszały, poszarzały park. Raz tylko zostawiła mnie na granicy parku i wróciła z dwoma kubkami gorącej czekolady, podsunęła mi gorzką, prawie czarną, sama zaś piła powoli białą, siedząc na murku obok mnie.
Wpatrywałem się w jej twarz, w nierówne, czarne, wąskie brwi, delikatne zmarszczki i próbowałem oszacować jej wiek, zamiast po prostu zapytać, przerwać to irracjonalne milczenie, bo może dwadzieścia pięć, a może nawet trzydzieści, to dwa razy tyle, co ja, ale tak się uśmiecha, nie, nie spytam, i piłem dalej gorącą czekoladę, coraz goręcej mi się robiło, za gorąco, stanowczo za gorąco, i chciałem przysunąć się trochę do jej chłodu, ochłonąć, znormalnieć, przecież to niemożliwe, nawet nie umiałem się do niej odezwać.
W końcu zacząłem mówić, chciałem pozbyć się tego gorąca, mówiłem o Poznaniu, o brydżu, w którego nikt już nie grał, o ojcu i o Bartku, i jak uciekli, gdy zaczęto palić te tęcze, i jak im dobrze w tych kolorach, i jak ja już sam nie rozumiem, a ona milczała, a ja wylewałem z siebie tę dziecięcą nieporadność z ojcem i ojczymem, którzy teraz ślub planowali, ale czekali, aż mnie z tym będzie lepiej, bo chcieli radośnie, z rodziną, zwyczajnie, aż sam, artykułując to, zaczynałem lepiej pojmować i doceniać, że przecież czekali wciąż na mnie, tylko na mnie, bo tylko moje „tak” ich obchodziło, że czekali, aż mnie się w głowie poukłada. Ściemniało się coraz bardziej, a ja szeleściłem w tym zachodnioberlińskim parku, próbowałem szeleścić tak jak ona, ale brzmiałem raczej jak rąbanie drewna przez te stwardniałe zębówki, i to staccato usilnego unikania zaciągania, byle nie zaśpiewać w zdaniu, lepiej przecież zabrzmieć jak Reichsoffizier, wylewałem to z siebie, słowa płynęły coraz lżej, zwyklejsze to się wszystko wydało, nawet strawne, gdy wtem ona złapała mnie za nadgarstek, drapnął mnie lekko ten moher mitenki, i pociągnęła, idźmy, mówiła jej cała postawa, ale teraz już szliśmy razem, tak blisko mnie stała, trochę wyższa ode mnie, o rany, jaki smarkacz ze mnie, i szliśmy dalej prawie po ciemku, obejmowałem ją nieporadnie, jak gorąco, jak nowo, i wyrosły nad nami drzewa, brzozy, cały zagajnik, i uznałem, że teraz muszę, a ona tylko uśmiechała się blado, blada twarz w tej ciemności, oparłem ją o brzozę i przylgnąłem cały, miałem silny wzwód, mogła to wyczuć, musiała to wyczuć, objąłem ją w pasie, taka wiotka i drzewna, i całowałem, a ona prowadziła ten pocałunek, bo co ja wiedziałem, głaskała mnie po twarzy delikatnie cieniutkimi palcami, i były tylko brzozy, i ona, i obejmowałem ją całą, i był tylko ten jeden niekończący się pocałunek i to gorąco.
I były tylko brzozy. Gdy ochłonąłem, gdy przestałem całować, byłem sam w ciemnej brzezince, w opuszczonym parku, nadal opierałem się o brzozę, lecz ona znikła. Ptactwo dawno już spało.