Otóż pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku Zofia Lechnicka-Kroh – jak to teraz relacjonuje jej syn – spostrzegła, że prymitywny język ówczesnej propagandy „był wśród niedobitków przedwojennej inteligencji przedmiotem drwin”, co wydawało jej się zjawiskiem normalnym, bo trudno było traktować poważnie to na przykład, że „władza, która naprawdę ma co robić, troszczy się o wywieszki w ubikacjach”, czyli zmienia tabliczki z napisami „Toaleta dla pań” i „Toaleta dla panów” na kartki „Dla kobiet” i „Dla mężczyzn”, bo „nie ma pań ani panów, panowie to w Londynie kozy pasą, zaś tabliczki są ponurym dziedzictwem sanacji”. No i że – jak wyjaśniano na stosownej „operatywce” – „odtąd będą ustępy, nie toalety”. Ją to śmieszyło, jak inteligenta śmieszy każdy absurd, ale skoro „lud pracujący reaguje na to we właściwy sobie sposób, to sprawa jest poważna”. Postanowiła więc notować takie objawy językowej „twórczości” i wszystkie inne absurdy, zasłyszane żarty, fragmenty dialogów, coraz szerszy strumień tego, co dzisiaj nazwalibyśmy nowomową.
Jak wynika z relacji Antoniego Kroha, nie miały te jej notatki wyraźnego celu, trochę je robiła dla zabawy, a trochę jako wyraz „prywatnej niezgody na rzeczywistość”. Ale spisywanie weszło jej w nawyk i robiła notatki aż do śmierci w 1982 roku, a więc ponad trzydzieści lat. Kiedy już mogła, wróciła na przerwane tuż przed wojną studia polonistyczne i swoim zainteresowaniom spróbowała nadać formę naukową – napisała rozprawę magisterską o gwarze warszawskiej, a także artykuł do „Rocznika Warszawskiego”. Zostawiła furę notatek, które postanowił kontynuować syn, Antoni Kroh. Pomysłem zaraził nowosądecką plastyczkę Barbarę Magierową (zmarła w 2017 roku), bo oboje bez trudu dostrzegli, że czas mijał, polityczny ustrój przechodził rozmaite przemiany, ale obyczaje językowe i mechanizmy zasadniczo wiele się nie zmieniły – nadal jest i głupio, i śmiesznie, i strasznie.
Kroh jest etnografem, badaczem kultury ludowej południowej Polski, skupia się głównie na tych jej obszarach, które zaginęły zmiecione przez historię. Sławę przyniosła mu książka Sklep potrzeb kulturalnych (1999) oraz nowy przekład Losów dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej (2009). Jest człowiekiem, który mógł sobie dać radę z całym bogatym odziedziczonym materiałem, powiększanym przez niego i Barbarę Magierową przez kolejne dziesięciolecia. Teraz został z nim sam i – pewnie z powodu wieku, pewnie też z powodu gigantycznych rozmiarów zasobów – we wstępie zwierza się, że marzy o tym, by ktoś się „na tym poznał i żeby ta gigantyczna robota poszła w dobre (i pracowite) ręce”. Zdawać sobie trzeba sprawę, że tu przerwy nie ma: rzeczywistość dostarcza wciąż nowych okazów, które trzeba skatalogować i Kroh melancholijnie pisze, że znalazł się w sytuacji „szybkobiegacza Achillesa, który nie może dogonić żółwia”.
Oczywiście, że gdybyśmy – my jako polska kultura – zmarnowali takie archiwum i nie znaleźli funduszy na jego opracowanie, popełnilibyśmy jeśli nie zbrodnię wobec kultury, to przynajmniej nieodwracalne zaniechanie, bo pewnie już nigdy nie dałoby się odtworzyć tych zapisków. I im podobnych. Zresztą bez trudu można sobie przypomnieć, że mało wiemy albo nic nie wiemy o tym, jak mówiły rozmaite środowiska naszych przodków – coś tam sobie tylko wyobrażamy na podstawie uratowanych szczątkowych zapisków. Przed laty próbował z dużym „poślizgiem” czasowym dotrzeć do dawnej mowy chłopskiej redagowany przez Wiesława Myśliwskiego kwartalnik „Regiony”, okazało się, że swoje notatki prowadził Michał Głowiński i ich analizę opublikował w kilku książkach, były słynne Nikiformy Edwarda Redlińskiego prezentujące in extenso „wyrwane” z rzeczywistości lat siedemdziesiątych zapisy sporządzane przez osoby, które na co dzień nie trudniły się pisaniem i, przymuszone okolicznościami, pisały, jak umiały.
Widać z tego, że język – możemy powiedzieć naturalny czy żywy, jak to określał Henryk Bereza – był obiektem zainteresowania nie tylko uczonych językoznawców, ale także tych, którzy doświadczali dysonansu pomiędzy tym, co słyszeli wokół siebie, a tym, w jaki sposób zapisywała to literatura przy użyciu czegoś, co nazywane jest językiem literackim. Żeby nie szukać zbyt daleko wśród literackich (czy antyliterackich) manifestów, warto wspomnieć, jak radykalnie pisał o języku literackim Edward Redliński: [jego] „sztuczność denerwuje […] kto przy zdrowych zmysłach myśli, mówi takim językiem na co dzień? Śmieszy wykwintnym tzw. doskonałym stylem. Sami autorzy nie używają go w życiu potocznym. Odstręcza nieprawdziwą, bo oczyszczoną z przypadku, z życiowej wielorakości, z szumów, fabułą”. Podobnie wypowiadał się Henryk Bereza, ale – uwaga – obaj posługiwali się językiem literackim. Bo jego zniszczyć prawdopodobnie się nie da. Jest rodzajem narzędzia, które nadaje wypowiedziom ład i w miarę logiczną konstrukcję. Redliński napisał świetną Konopielkę i wrócił do prozy pisanej językiem literackim, Bereza działał na obszarze krytyki literackiej, więc wpisywał się w obowiązujące kody językowe, choć czasem prowokował polemicznie tym, że nie pasuje do nich, ale pasował doskonale.
To zresztą temat na inną wypowiedź, tu ważne jest, że od zawsze, od kiedy normą obowiązującą (co wynika także z wielu historycznych zaszłości) stał się język literacki, znajdują się zbuntowani artyści, którzy z nim wojują – i nic w tym nie ma dziwnego. Język literacki ma swoje źródło w potocznym, ale do tego źródła już nigdy nie wróci, co najwyżej będzie mamił czytelników taką możliwością. Mami ich (to znaczy nas) także Kroh, gdy we wstępie do książki sugeruje, że wybrane do niej zdania, frazy, słowa, żarty to mowa potoczna. Tak jednak nie jest – język mówiony to niewielki ułamek zamieszczonego materiału, większość to wypisy z gazet, a jeśli jest w niej mowa potoczna, czyli zasłyszane wypowiedzi, to też w większości nie podana wprost, nie cytowana z rzeczywistości, ale wyszukana we wspomnieniach, głównie w źródłach pisanych, a więc prawdopodobnie już jakoś przygotowana do druku przez stojących za tekstami dziennikarzy, publicystów czy pisarzy. Nie umniejsza to w niczym wartości zebranego przez autorów materiału, ale nie jest jej zawartość tym, co sugeruje pierwsza strona wstępu do książki. To, co w niej znajdujemy, układa się w wielki zapis tego, jak rzeczywistość polityczna wpływa na język potoczny, z jaką łatwością język potoczny znajduje lub tworzy słowa, które nazywają zjawiska, jakie ludzie obserwują wokół siebie, i ile w nich jest ironii czy wyczucia absurdu, nawet jeśli opisują coś, co nie ma z wesołością nic wspólnego. To jest między innymi cała seria przykładów na to, jak język przerażonych ludzi oswaja to przerażenie żartem czy chociaż je „zmiękcza”, np.: „suka” w znaczeniu milicyjny pojazd, w którym upychani są zatrzymani, czy „ścieżka zdrowia”. Zresztą oba te określenia uległy już zapomnieniu, jak bardzo wiele innych – choćby „pan władza”, „cinkciarz”, „delikatesy” czy „odwilż” albo „reklamówka”.
Pozornie zapomnieniu uległ także opresyjny język polityki – tu ważne jest słowo „pozornie”, bo politycy i ich akolici wciąż wymyślają słowa i zdania, które mają stać po ich stronie i – jak sobie naiwnie wyobrażają – służyć im, by mogli wpływać na podporządkowanych im obywateli. W latach czterdziestych, gdy instalowała się w powojennej Polsce nowa władza, napór „nowego” języka był bardzo silny, bo wszystko trzeba było wymyślić od nowa czy też sprytnie zaadaptować z mowy radzieckiej. No, a że wtedy nie było jeszcze specjalistów od – jak to się teraz nazywa – marketingu politycznego czy lobbingu, wysłani na „front walki” ideologicznej towarzysze robili to po amatorsku, nieudolnie i śmiesznie, choć za tą ich śmiesznością kryła się groźna siła: „Demokracja, by zatarasować drogę reakcji, musi wyrzec się metod demokratycznych wobec reakcji, musi stworzyć własną siłę” – pisano we wrześniu 1944 roku. A Włodzimierz Sokorski obwieszczał z trybuny szczecińskiego zjazdu literatów (1949): „Szereg pisarzy polskich wkroczył już na pozycje realistycznego widzenia konkretnej rzeczywistości […] co w warunkach naszej drogi do socjalizmu stanowi niewątpliwie punkt wyjścia dla przerastania naszej literatury w literaturę socjalistyczną”. Tak to sobie towarzysze bajdurzyli i w takim języku budzili strach. Tu trzeba jeszcze zwrócić uwagę, pomijając nieudolność stylu, na militaryzację języka – „wkroczyć na pozycje”, ale od podobnych sformułowań w ówczesnych wystąpieniach publicznych działaczy partyjnych i w prasie aż się roiło: coś trzeba było „ubojowić”, trwała „polityczna bitwa” czy „gospodarczy manewr”, nie mówiąc już o banalnym „froncie robót”. Widać było, że towarzysze są po wojskowych doświadczeniach.
A dlaczego nazwałem te działania językowe pozornie zapomnianymi? Dlatego, że one są stałym elementem gry polityków z nami. Ustrój się zmienia, a one – no, może w łagodniejszej formie – niezmiennie wracają. W książce Kroha i Magierowej wybrany archiwalny materiał ułożony jest w porządku chronologicznym, widać więc, jak to krążenie słów, określeń i także zachowań jest cykliczne. Na przykład „obywatele drugiej kategorii” funkcjonowali już na początku lat pięćdziesiątych, powiedzenie „czy się leży, czy się stoi, partia płaci, bo się boi” pojawiło się w takiej formie w czasie „pierwszej” Solidarności, a to, że „na ekranach pokazują się ci sami ludzie, tyle że w nowej sytuacji «merdają ogonkami w drugą stronę»”, opisuje sytuację transformacji ustrojowej w telewizji w 1989 roku. Natomiast przeżywający polityczną konwersję „Jan Kott, zaatakowany przez Wojciecha Żukrowskiego, że naganiał do socrealizmu” – na zebraniu partyjnym ZLP w 1956 roku – „odparł z właściwym sobie wdziękiem: «To prawda. Naganiałem wszystkich. Ale tylko durnie dali się nagonić»”. Podobny wdzięk wielu próbuje naśladować do dzisiaj.
Tak by można cytować zabawne kawałki z książki Magierowej i Kroha jeszcze długo, bo na setkach stronic są ich setki, można by odkryć, że „surrealizmu socjalistycznego” nie odkryła Pomarańczowa Alternatywa, bo był obecny już na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych („Koniu polski, bierz przykład z konia radzieckiego”), że nasz „barak” był w obozie socjalistycznym rzeczywiście najweselszym barakiem, a im bliżej 1989 roku, tym ta zabawa była bardziej szalona, i że w gruncie rzeczy jest to książka z dzisiejszej perspektywy zabawna, bo odkrywa słabości i urojenia każdej władzy, z jaką mieliśmy do czynienia przez kilkadziesiąt lat, a kpiny z władzy to bardzo przyjemna rozrywka. Tym bardziej przyjemna, im bardziej bezkarna. Ale nie tylko w zabawie rzecz. Najciekawsze w niej jest to, co powinni poddać analizie językoznawcy i socjolodzy kultury, a mianowicie jak język potoczny (mniejsza o to, jak bardzo skażony „literackością”) odzwierciedla nacisk, jaki na niego wywiera język polityczny, i jak na to reaguje. Bo cała ta książka jest po prostu zapisem historii Polski z dość zaskakującej strony, jakby od dołu, poprzez zapis zmian zachodzących w języku i tego, jak się przekształca język politycznej agitacji, od tuż powojennego bałaganu oraz improwizacji niedouczonych agitatorów po świadome sterowanie językiem, jakim polityka mówi do „ciemnego ludu”. Bez żartów: ktoś powinien o tym napisać nową książkę.