Czuł się wypędzony, zmuszony do marszu poczuciem winy, jakimś niejasnym wyrzutem. Z początku z wahaniem stawiał kolejne kroki. Dokąd można dojść pieszo? Za róg, do sklepu? Na przystanek? Kusiło go, aby wsiąść do autobusu, miała to jednak być Wędrówka, musiała odbyć się pieszo od początku do końca. O ile w ogóle był jakiś koniec.
Gdy Adam dotarł do centrum miasta, zrozumiał, że szedł w niewłaściwym kierunku. Powinien był oddalać się od centrum, pójść w stronę polnych dróg, szumiących lasów i skrytych w zieleni jezior. Było jednak za późno, aby zawracać. Postanowił więc przeciąć miasto na wskroś, jak człowiek zadający drugiemu śmierć za pomocą miecza. W ten sposób zabije miasto, które pragnął zostawić na zawsze za sobą. Niech kona w kałuży smogu, charcząc warkotem silników i krzycząc klaksonami samochodów, drżąc wibracjami znerwicowanych telefonów.
Miasto zgniatało go w odruchu obronnym. Ściskało mocno ze wszystkich stron, napierając tłumami przechodniów o czujnych oczach, zapomnianymi terminami spotkań, sprawami urzędowymi i zgubionymi biletami. Wieże kościołów i szklane pudła biurowców pochylały się nad nim jak palce chcące zacisnąć się w pięść. Wymknął się, wyślizgnął na przedmieścia ze wzgórzami jasnych i monumentalnych blokowisk, między którymi leniwie przelatywały stada ptaków jak między ścianami kanionów.
Tam po raz pierwszy poczuł ukłucie niepokoju. Czy to, co Zrobił, było aż tak złe, że musiał uciec? Czy naprawdę został wygnańcem? Nie rozumiał, co zmusiło go do drogi, czym była ta siła, która obudziła się w nim nagle i bez zapowiedzi. Wiedział tylko, że potrzebuje wędrówki tak dziko i namiętnie, jak wilk potrzebuje wyć do księżyca, a gołąb nasrać na czysty samochód.
Na przedmieściach było mniej ludzi. Być może poznikali, a może pozamykali się w klatkach, patrząc przez prostokąty okiennych ram na swobodny lot ptaków, patrząc w pudło telewizora, przykuci bezlitośnie do pilotów, patrząc w błękitne ekrany monitorów, patrząc na ściany, patrząc tu, patrząc blisko, patrząc na siebie.
Było już południe, gdy minął potężne filary podtrzymujące imponujący wiadukt autostrady. Adam przeszedł pod nim jak pod łukiem triumfalnym i zostawił za sobą ostatnie osiedle. Macki miasta już go nie sięgały.
Przed sobą miał cienką jak strumyk ścieżkę wyjeżdżoną przez rowerzystów i wydeptaną przez psy spacerujące ze swoimi panami. Mimo dojmującego bólu nóg szedł dalej, nie zamierzając się zatrzymywać nawet na chwilę. Liczył na to, że ścieżka doprowadzi go do lasu – marzył o chłodnym cieniu i cichym szumie drzew – ona jednak uporczywie trzymała się szczytów kilku łysych wzgórz. Dopiero wejście na trzecie z nich pozwoliło mu rozeznać się w położeniu i zobaczyć majaczącą na horyzoncie ciemną narośl lasu. Po raz pierwszy, od kiedy zaczął swoją wędrówkę, poczuł, że ma jakiś cel, że nie jest to jedynie ucieczka, ale też droga dokądś.
Nim dotarł do lasu, musiał jeszcze przejść przez wieś. Cichą i głośną zarazem, rozhuśtaną i buzującą nawet w tak spokojne, letnie popołudnie. Ktoś szedł pijany główną drogą, zataczając się niemiłosiernie, ktoś plewił ogródek, głośno rozmawiając z sąsiadką. Ktoś inny lamentował pod sklepem, że córka zaginęła, że sąsiadom syn. Małej Marysi zniknęła koleżanka z klasy, a jej bratu trzech kolegów. Ludzie tutaj wiedzieli więcej. Wiedzieli, że coś się dzieje, że ludzi ubywa. Znikają bez śladu, rozpływają się w powietrzu i już ich nie ma. W mieście zapomina się o nich szybko, bo pod ręką są inni, którymi można ich zastąpić, ale nie tutaj.
Adam miał ochotę przystanąć na chwilę, ale nie zrobił tego. Musiał iść dalej, póki starczy mu sił. Musiał wejść do lasu.
Trapiący go do tej pory niepokój i dziwne poczucie winy odeszły, gdy tylko znalazł się w głębi puszczy. Od razu zszedł ze ścieżki i wszedł na miękką, mszystą ziemię, usłaną ciemniejącym listowiem i soczyście zielonymi plamami mchu. Szedł teraz powoli, bo zmęczenie i ból niewyćwiczonych mięśni doskwierały mu coraz bardziej. Wziął do ręki grubszą, prostą gałąź i używał jej jako podpory. Czuł, że zbliża się do kresu swoich możliwości, choć wiedział jednocześnie, że jego podróż dopiero się zaczęła. Położył się więc na mchu i zasnął.
Gdy obudził się rano, jego ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Przez cały chłodny poranek, który pokrył go warstwą rosy, myląc go widocznie z trawą i pajęczynami, wrastał w wilgotną ziemię, wdychał las nozdrzami i medytował, wpatrując się w delikatnie rozkołysane pnie drzew.
Potem wstał, przezwyciężając ból mięśni i zakwasy, i ruszył w dalszą drogę. Nie wiedział, czy idzie w dobrym kierunku, bo nie wiedział, jaki kierunek jest dobry. Szedł przed siebie. Zatrzymał się, aby najeść się jagód. Jedząc, żałował, że traci czas, że mógłby przecież już iść, był jednak głodny i nie mógł się powstrzymać. Znowu poczuł wyrzuty sumienia, dziwny ucisk w żołądku, mówiący mu, że robi nie to, co powinien. Tym razem jednak nie uległ mu. Zbuntował się. Miałem się już nigdzie nie spieszyć – powiedział sobie.
W miejscu, w którym znalazł jagody, zbudował sobie szałas z gałęzi. Potem nazbierał chrustu i ułożył ognisko. Harcerskim sposobem, pocierając dwa suche kawałki drewna, udało mu się rozpalić ogień. Wymagało to nie lada cierpliwości, jednak Adam miał jej w sobie nadzwyczaj dużo. Ciepłe płomienie, które sam stworzył, dały mu dużo radości. Odprężył się.
Nie liczył dni. Gdy miał ochotę poszwendać się po lesie, porzucał szałas i szwendał się. Potem budował nowy. Czasem zdarzyło mu się, że znalazł stary, przewrócony lub dziurawy. Nigdy nie spotkał żywej duszy w lesie, poza sylwetką grzybiarza, którą spostrzegł z bardzo daleka między drzewami. W zasadzie nie był pewien, czy to był człowiek, czy coś innego, możliwe więc, że nie spotkał nawet grzybiarza. Widział natomiast stado saren prowadzone przez dorodną łanię, zabłąkanego, wielkiego dzika, którego się przestraszył, liczne okazy ptactwa oraz niezliczone mrowie owadów. Życie lasu fascynowało go i pochłaniało, jak perfekcyjnie zrealizowana gra komputerowa.
Szwendanie w końcu znudziło go i postanowił zbudować coś więcej niż szałas. Postanowił zbudować dom. Na niewielkiej polance porośniętej wysoką trawą zebrał pnie przewalonych drzew, które jego zdaniem nadawały się na budowę. Podczas swych wędrówek znalazł ułamany kamień, którego ostrą krawędzią wyrąbał w pniach zaciosy i poukładał je tak, jak układa się wieżę z dziecięcych drewnianych klocków. Szpary między pniami zapychał trawą, zmieszaną z błotem. Pracując dniami i nocami, nie spiesząc się wcale, budował konstrukcję, która po ukończeniu dała mu stałe schronienie i w której mieściło się posłanie z igliwia i mchu. Wokół swego domku zaczął prowadzić ogródek, w którym zasadził pokrzywy i dziką pietruszkę.
W ciągu tych niezliczonych dni i nocy napawał się samotnością jak życiodajnym sokiem. Czas przestał dla niego istnieć. Unosił się w tym bezkresie chwil jak na delikatnych falach leśnego stawu, kołysany lenistwem lata, zapachem lasu, kory drzew i miękkiej jak kobiece łono ziemi.
Wciąż wędrował po bezdrożach lasu i nie zawsze nocował w swoim drewnianym domu. Podczas jednej z takich wędrówek wyszedł z lasu na polanę, która okazała się wzgórzem. Wspiął się na nie, porośnięte wysoką trawą i chwastami, i ze szczytu ujrzał znajomo wyglądający pejzaż. Kilka kolejnych wzgórz, a między nimi, blisko lasu, mała wieś nawleczona na wąską, dziurawą drogę. Przyglądał się, odganiając natrętne gzy, unoszące się w dusznym od upału powietrzu.
Ten sam impuls, który zabrał go niegdyś do lasu, popchnął go teraz w stronę wsi. Gdy do niej dotarł, nie spotkał tam nikogo. Nie było kobiety głośno rozmawiającej z sąsiadką, nie było pijaka ani grupki lamentującej pod sklepem. Zaciekawiony tym spostrzeżeniem ruszył w stronę wzgórz, którymi dotarł do wiaduktu. Przestraszyła go cisza – autostradą nie jechał żaden samochód. Przeszedł pod milczącym jak grobowiec łukiem triumfalnym i dotarł na osiedle. Było puste.
Szedł przez nie jak przez scenografię filmową, podejrzewając, że bloki nie są z żelbetonowej płyty, lecz z tektury. Przechodząc między nimi, spłoszył stado ptaków, które zerwały się do lotu i zmieniły okupowaną ścianę sztucznego kanionu na inną. Idąc raźno i nie czując zmęczenia w wyrobionych nogach, doszedł wreszcie do centrum.
Tutaj pustka była najbardziej widoczna. Miasto umarło, wykrwawiło się przecięte jego wędrówką. Wyschły żyły, tętnice przestały pulsować. Elektrony nie skakały między połączeniami nerwowymi miejskiego mózgu. Pasożyty tramwajów i autobusów zastygły i zwapniały. Pustymi ulicami wędrowały duchy poszarpanych gazet, pełzały niesprzątnięte przez nikogo śmieci, porzucone jak w panicznej ucieczce przedmioty codziennego użytku. Z okien wyzierała pustka, przerażająca jak oczy ślepca. Samotność lasu dawała mu ukojenie. Samotność miasta sprawiała, że chciało mu się płakać.
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]