Punktowe światło wydobywa z mroku postać mężczyzny, który powoli odstawia lichtarz na małym, staroświeckim, podniszczonym stoliku.
Mężczyzna siada na taborecie i opuszcza głowę pomiędzy rękami, które z kolei opiera łokciami o kolana. Pozycja jakby głębokiego zafrasowania. To Igor Władimirowicz Pieszkow. Ubrany w dziwny strój − coś jakby mundur białogwardyjskiego oficera, tyle że niechlujnie założony i pozostawiający do życzenia w kwestii szczegółów (szamerunku etc.). Wybrzuszenie sugeruje, że pod połami stroju znajduje się pistolet.
W głębi sceny, nadal jednak w mroku, widać kobiecą postać siedzącą na krześle ze skrępowanymi rękami i nogami. Przez cały czas trwania sztuki nie jesteśmy w stanie rozpoznać twarzy kobiety.
Całe wnętrze przypomina piwnicę, choć tonie w mroku i jest trudne do zdefiniowania. Mimo piwnicznego charakteru nie jest przeładowane gratami, raczej ascetyczne.
Pieszkow unosi głowę.
Posiedzimy tak sobie, pogadamy. Czasu mamy dużo. Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Pensjonacik stoi na uboczu, zresztą i tak zamknięty. Kto by tu zaglądał? A tym bardziej do piwnicy, he, he. Jałta nie cieszy się już tą popularnością co dawniej.
Ooo!!!, dawniej!… Dawniej to był ruch! Dawniej to był szyk! Wszyscy chcieli tu przyjeżdżać, cała Rosja. I ci z resortu obronnego, i ci z bezpieczeństwa. Nie mówię już o pomniejszych resortach czy jakichś tam zakładach pracy. Wakacje na Krymie to było coś. Mimo że plaże wcale nie najładniejsze − wąskie takie i kamieniste. Daleko im do plaż w takiej, na przykład, Bułgarii. Złote Piaski… toż już sama nazwa mówi za siebie. Ale tu u nas, wiadomo, i tak było lepiej, tak swojsko jakoś, przytulnie. I wypić można, i zakąsić… i się porzygać, kraju nie trzeba reprezentować − nikt na człowieka dziwnie nie patrzy. A poza tym w resorcie obrony nie dawali paszportów na wyjazdy zagraniczne. Jak ktoś chciał jechać za granicę, to chyba że na czołgu, jak w sześćdziesiątym ósmym. Wiem, bo mi ojciec opowiadał. Był w Pradze − właśnie jako żołnierz wolności… W czasie wojny − mówił − to my byliśmy wyzwoliciele, a po wojnie to już żołnierze wolności… Zupełnie nie tak jak dzisiaj − każdy może jechać, gdzie chce, i jeszcze dodatek wakacyjny na przelot samolotem dostanie.
Ale to się skończy. To całkiem niedługo się skończy. I znów będziemy na Krym przyjeżdżać. Na odpoczynek. Dzieci na plażę, żona na promenadę, a panowie wódeczkę w ogródku, w cieniu, a jakże, i ogóreczki na zakąskę. Tak, tak, droga Mario Nikołajewna, pani pensjonacik znowu wróci do łask. Przytulny, nie za duży, z wiśniowym sadem od tyłu.
Wiadomo, Jałta to kurort. Wielki kurort. Siedemdziesiąt tysięcy luda, a w lecie to się pomieści i ze cztery razy tyle. Hotele, sanatoria, zakłady zdrojowe, ośrodki wypoczynkowe. Te wielkie, do których całe zakłady pracy się zjeżdżały, cieszyły się największą popularnością − „Przodownik”, „Krasnaja Zwiezda”, „Robotniczy trud”. Dziś trochę w nich pustawo, ale wrócą do łask. Oj, wrócą. Widać przecież, jak dookoła nich kręcą się różni tacy. Zwłaszcza wokół tych największych. Wiadomo, w wielkich ośrodkach zawsze większy ruch, bo tam i restoran można otworzyć jeden albo i dwa, i kasyno, najlepiej całonocne, a nawet i mały, za przeproszeniem, burdel na zapleczu… no tak, burdel, co to komu przeszkadza.
Patrzy rozmarzonym wzrokiem. Po chwili macha ręką.
I to dlatego, droga Mario Nikołajewna, ja tak do pani…
Zresztą nieładnie tak uciekać, nie pożegnawszy się. Ja tak za panią tęskniłem, tak myślałem o pani. Gdziekolwiek mnie los rzucił − czy do Bośni, czy nad Dniestr, czy nawet na Kaukaz, do Czeczenii − ja zawsze panią miałem przed oczami. Zawsze myślałem: przyjadę do Jałty, zapukam do pensjonaciku, padnę pani do nóżek, bukiet czerwonych róż pod stopy rzucę i może mi pani wybaczy. Na pewno wybaczy.
A pani co? − spakowała czemodańczyk i w drogę. Oj, nieładnie.
A my tymczasem wolność tu na Krymie mamy już od tygodnia. Na dworze zimno, czasem plucha, czasem słonko, jak to w marcu, ale za to w sercu pełne lato. No tak, aż gorąco się robi w sercu, gdy mamy naszą Krymską Republikę. Nareszcie i znowu. Nie żadną tam Autonomiczną, nie żadną ukraińską, tylko naszą, prawdziwą i zupełnie niepodległą. I my teraz z tą niepodległością możemy być zupełnie szczęśliwi.
A pani wie, droga Mario Nikołajewna, że już za chwilę będziemy jeszcze szczęśliwsi? Tak, tak, krymska Rada nasza Państwowa podpisuje właśnie z Federacją Rosyjską, także przecież naszą, umowę o przyłączeniu Krymu do macierzy, do naszej ukochanej Matuszki Rossiji. Jeszcze tylko kilka dni, Duma się wypowie i już na zawsze będziemy razem. Kiedy wyjdziemy z tej piwnicy, słońce porazi nasz wzrok… i znajdziemy się w zupełnie nowej rzeczywistości.
Oj, co to za grymas? Nie widzę dobrze, bo ciemno, ale przez skórę czuję. Te usteczka ściśnięte w ciup. Czemu tak, Maszo? Przecież pani rosyjskojęzyczna. Wiem, wiem, u nas w Rosji każdy ma jakieś korzenie, jedni od Kozaków, inni od Buriatów, niektórzy nawet, za przeproszeniem, od Czukczów. Ale przecież na co dzień to pani po rosyjsku… nieprawdaż? No właśnie.
Zresztą po co stąd wychodzić. Może tak po ciemku lepiej trochę posiedzieć. Blisko siebie… w te wielkie dni, gdy dzieje się historia.
To były czasy. Świeżo upieczony oficer… Wszystko inaczej było, tak po staremu, bezpiecznie, przytulnie. Dziś ciągle ta niepewność. Świat jakiś taki duży się zrobił. Za duży. Trudno go w garści utrzymać.
Ha! Z kim graniczy Związek Radziecki? − pyta mnie pułkownik na egzaminie.
Trochę mu się pomerdało, bo to już przecież Federacja była, nasza dzisiejsza: Rosyjska. Ale ja go rozumiem, sam bym się pomylił. On pyta, więc mu odpowiadam: Związek Radziecki graniczy, z kim chce, towarzyszu generale!
Spojrzał na mnie, zatrzymał się w pół kroku, odwrócił: Dobra odpowiedź, podchorąży. A czemu mi towarzyszu generale mówicie?
Nie wiem, co i jak, ale widzę, że coś na rzeczy, więc na wszelki wypadek odpowiadam: Bo to zapewne niebawem.
Dobra odpowiedź − on na to, ku niejakiemu mojemu zdumieniu. − Dwie dobre odpowiedzi.
I dostałem szlify. Lejtnant Igor Władimirowicz Pieszkow − od tego momentu tak do mnie mówili.
Najważniejsze, by znać dobre odpowiedzi. Tak to już w życiu jest.
Eh, Maszo, Maszo! Co nam stanęło na przeszkodzie? Tak pięknie się zapowiadało z tymi różami… Jednak służba nie drużba. Był rozkaz, trzeba było jechać. Niby na ochotnika, ale rozkaz był. Zresztą ja i tak bym pojechał. Przecież na nasz dobry początek jakiś kapitalik trzeba było zgromadzić. A instruktorom na zagranicznej misji płacili nieźle. Instruktorom na tajnej misji płacili zaś zupełnie dobrze. Eh, młodość! Bośnia nie tak daleko, prawie nie zagranica… i bezpiecznie tam − nam nawet strzelać nie kazali. A Naddniestrze jeszcze bliżej. Tylko w Czeczenii straszno jakoś było… Ale i to przeżyłem.
Widzisz, Maszeńka, nawet opowiedzieć ci o tym nie mogłem. Tajemnica − wojskowa. Wiem, zniknąłem nagle, prawie bez pożegnania. Potem jakoś między wojnami kilka razy się pojawiłem… Ale ty też nie byłaś dla mnie dobra − poczekać nie chciałaś, człowieka zrozumieć, wysłuchać, mimo że słowa powiedzieć nie mógł. Z tego milczenia trzeba było zrozumieć! Tak, z milczenia. A myślisz, że co robią inne rosyjskie kobiety? Co robią żony oficerów? Z milczenia rozumieją wszystko.
A może tyś wszystko, Maszo, zrozumiała? Z takim ludzikiem, co to z wojny na wojnę jeździ, to nie życie. Żadna przyszłość. A niektórzy mówią, że to nawet wstyd.
Podnosi głos.
Uspokaja się.
Zastanawia się nad czymś intensywnie.
Ale jakże ja bym mógł go z tobą zatańczyć.
Nuci po cichu walc „Na sopkach Mandżurii” − trochę pogwizduje, trochę mruczy murmurando, czasami przebiją się jakieś pojedyncze słowa.
Do dziś mam przed oczami ten widok. Cały wieczór na ciebie patrzyłem. Cały wieczór z kolegami piłem. I nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Kolejny wyjazd. Pomyślałem sobie, że może w czasie tańca będzie łatwiej. Ale mija jeden taniec, drugi. A ja piję i piję. Patrzę w twe oczy, lecz nie zapraszam.
W końcu nadchodzi ostatni walc, zaraz zamykają lokal. Już jestem zdecydowany − teraz ci powiem. Biały walc, panie proszą panów − zapowiada ten fircyk konferansjer. I słyszę… „Na sopkach Mandżurii”. No nie! Tego walca to ja z panią, Mario Nikołajewna, zatańczyć nie mogłem. Tego walca nikt, kto choć trochę ma honoru oficerskiego, zatańczyć by nie mógł.
Krzyczy:
Uspokaja się. Nuci pierwszą zwrotkę „Na sopkach Mandżurii”:
„Ticho wokrug, sopki pokryty mgłoj
wot i zza tuczi blesnuła łuna,
Mogiły chraniat pokoj”.
Przerywa.
To przecież tak, jakby stąpać po czyichś grobach.
Wie pani, co to była za bitwa − pod Mukdenem? To prawda, dawno już była. W dziewięćset piątym, z Japonią szła właśnie wojna. Złej sławy to wojna i pamiętać o niej nie chcemy. Ale bitwa była straszna… Też tak szło już ku wiośnie jak teraz. Tyle że w Mandżurii i zimy, i wiosny zimniejsze niż tu na Krymie… Straszna była bitwa. I, co gorsza, my ją przegraliśmy. W ciągu kilku dni dziewięćdziesiąt tysięcy chłopa poszło do piachu.
Unosi głos.
Chwila ciszy, potem spokojnie.
Mandżurię diabli wzięli. Port Artur i inne takie. Wiem, wiem, pani zaraz powie, że to przecież ziemie chińskie i co nam do tego. Może i chińskie, chiński cesarz tam rządził. Ale nam bardzo do tego. My przecież z Japońcami o
(nakręca się)
Macha ręką.
Nuci walca. Np. fragment:
„Płacziet, płacziet mat’ rodnaja,
płacziet mołodaja żena,
Płaczut wsie, kak odin czełowiek,
Złoj rok i sud’bu kleniaja”.
Krzyczy:
Z rozpromienionym wzrokiem, jakby w natchnieniu.
Nuci znowu „Na sopkach Mandżurii”. Np. fragment:
„Ticho wokrug, wietier tuman unios,
Na sopkach mandżurskich wojennyje spiat’
I ruskich nie słyszat’ slioz”.
Biały walc, psiamać. Chyba że panie proszą panie, bo wszyscy mężczyźni zginęli na wojnie.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]