[…]
W ubiegłym roku nabyłem książkę dawno zapowiadaną przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne – o twórczości fotograficznej Mieczysława Karłowicza. Jeden temat: Tatry. Temat jego krótkiego żywota. Znakomite reprodukcje sprawiają wrażenie oryginalnych odbitek, co tutaj ma znaczenie podstawowe, ponieważ ostrość rysunku konstytuuje wyraz fotogramów Karłowicza. Zdjęcia te, zebrane razem, przekonują mnie, że nikt przedtem ani potem nie ukazał równie wielkiej wizji Tatr. Ani w fotografii, ani w malarstwie, choć oczywiście pamiętam o pastelach Leona Wyczółkowskiego i olejach Stanisława Witkiewicza. Tych zdjęć musiało się znaleźć w książce ponad siedemdziesiąt, ponieważ dopiero w zespole, oglądane kadr po kadrze, składają się na całość wizji.
O najgłębszym sensie tej wizji nie powiem nic mądrzejszego, niż autorka zamieszczonego w książce tekstu Justyna Nowicka: „Radykalny estetyzm Karłowiczowskiej wizji gór najpełniej realizuje się w takich właśnie kadrach na granicy realności – gdzie góry są nie tyle budzącym podziw pejzażem (choć nie przestają nim być), ile niemal oderwaną od rzeczywistości, abstrakcyjną formą stworzoną przez naturę. A fotograf jest być może medium, platońskim naczyniem, kimś, kto bierze udział w stworzonym przez naturę rytuale i podejmuje się obowiązku jego dalszej transmisji, z wysokości na niziny”.
Pisząc, że góry w ujęciu Karłowicza są „niemal oderwaną od rzeczywistości, abstrakcyjną formą stworzoną przez naturę”, autorka tekstu popełnia contradictio in adiecto, w tym wypadku sprzeczność zbawienną, bo najlepiej tłumaczącą zamysł artystyczny Mieczysława Karłowicza. Abstrakcja w malarstwie jest oderwaniem od konkretu natury. Jakże więc natura mogłaby tworzyć formy oderwane od samej siebie? Oczywiście formy te wydobywa na jaw artysta – wówczas gdy (tu cytuję sam siebie) pragnie dotknąć rzeczywistości świata, nie dzieląc jej na materię i ducha. Przez to, co jednorazowe, ukazać wieczność. Przeniknąć pod powierzchnię rzeczy, nie niszcząc jej, nie zaprzeczając jej istnieniu. Nie pisałbym dzisiaj o fotografii tatrzańskiej Karłowicza, gdybym kilkadziesiąt lat temu nie pomyślał, że to może być mój program malarski na całe życie. A on to zrealizował pięćdziesiąt lat wcześniej, nim ja zdążyłem o tym pomyśleć. (Nie ma znaczenia, że zrobił to przy pomocy kamery, nie farb i pędzli). Lawina zasypała go pod Małym Kościelcem 8 lutego 1909 roku. Można przypuszczać, że gdyby żył dłużej, osiągnąłby w muzyce jeszcze więcej, niż osiągnąć zdążył. W fotografii osiągnął wszystko, co mógł osiągnąć.
Mam też inny, trochę dziwny powód, aby osobiście myśleć o Karłowiczu. W roku 1974, w wieku trzydziestu ośmiu lat, wykonałem serię ujęć fotograficznych skalistego zbocza na Małym Kościelcu. Nie myślałem wtedy (w sensie artystycznym) o Karłowiczu, choć stałem w pobliżu kamienia, który upamiętnia jego śmierć w tym miejscu. Później użyłem trzech kadrów z tego filmu jako klisz do trzech grafik zrealizowanych w heliomorfii – technice wymyślonej specjalnie dla mnie przez mego przyjaciela. Nazwałem je Skały tatrzańskie i pod tym tytułem trafiły do zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie. Ale dopiero po dziesięciu latach, gdy moje grafiki zostały włączone do urządzonej przez Muzeum wielkiej wystawy Koncepcje przestrzeni w sztuce współczesnej (1984), gdy spojrzałem na nie świeżym okiem i bezstronnie, jak na eksponaty, uświadomiłem sobie, że ich związek z Karłowiczem nie jest, być może, wbrew pozorom przypadkowy. O tamtej wystawie już mało kto dzisiaj pamięta, ale ja, mając osiemdziesiąt dwa lata, przyznaję sobie prawo przynależności do „linii Karłowicza”, który żył lat trzydzieści dwa.
Czwarta część Spojrzenia i obrazu. Traktatu o malarstwie.
[cały tekst można przeczytać w numerze]