02/2019

Zdzisław Antolski

Szubienice na Zawinnicy

Stara góra Zawinnica (310 m n.p.m) na Ponidziu, położona na terenie gminy Złota, między wsiami Pełczyska i Kostrzeszyn, chowa za pazuchą niejedną tajemnicę. Być może odprawiali na niej swoje misteria Celtowie, którzy zamieszkiwali pobliskie Pełczyska, co stwierdzają jednoznacznie ostatnie wykopaliska. Jej szczyt wieńczy starożytne grodzisko z czasów plemienia Wiślan. Potem stał tam zamek króla Łokietka, który zburzyli Szwedzi w czasach „potopu”. Nie zachował się niestety żaden wizerunek tej budowli i to dlatego w dzieciństwie bawiłem się, rysując z wyobraźni kształt zamku. Najbardziej odpowiadały mi ruiny w Chęcinach i one też były dla mnie inspiracją przy rysowaniu.

Jeszcze zaraz po wojnie było tam, zanim go ze względów bezpieczeństwa nie zasypano, wejście do lochów, podziemnego labiryntu. Wedle chłopskich opowieści, tunel miał prowadzić aż do miasteczka Wiślicy, czyli około dziesięciu kilometrów. Chłopi z upodobaniem powtarzali opowieść, że wpadło tam kiedyś stado pasących się gęsi. Ptaki pojawiły się po kilku dniach na rzece Nidzie, płynącej obok Wiślicy.

Źródła historyczne podają, że miejsce to leżało na trasie tatarskich najazdów. Świadczą też o tym kopce, na których palono „wici”, aby się ostrzegać przed najeźdźcami. Taki historyczny kopiec znajduje się w pobliskim Czarnocinie. Kiedy w dzieciństwie wędrowałem po Zawinnicy i okolicznych polach, wydawało mi się czasem, że słyszę poprzez wiejące tu silne wiatry krzyki ludzi schwytanych w jasyr.

Góra jest majestatyczna i spokojna, cicha. Rosną tam rozłożyste dziewięćsiły wpatrzone nieruchomymi źrenicami w piekące słońce. Górę przecinają głębokie wąwozy, powstałe wskutek erozji gleby. Na ich brzegach rosną kolczaste krzewy berberysu, głogu, zdziczałe jabłonie. Można też spotkać tam krzew Mojżesza, który w upalne dni potrafi sam się zapalić, powodując pożar wyschniętych traw. Polatują kolorowe motyle: pazie królowej i modraszki. Wysoko pod chmurami unoszą się majestatycznie myszołowy, które mieszkają w pobliżu góry od pokoleń. Przed wojną pewien chłop znalazł w wąwozie skarb: garnek ze starymi monetami. Oddał go dziedzicowi Libiszowskiemu, który skarb przekazał do muzeum. W czasie ostatniej wojny w tych wąwozach, a także w pobliskim lesie, w dworskich stodołach i w chłopskich chatach ukrywali się Żydzi, którzy zdołali zbiec z pobliskiej Wiślicy.

Kilkorgu z nich się udało przetrwać, na przykład naszej krawcowej, którą młody chłopak, kawaler, przechował na strychu, a po wojnie się z nią ożenił. Ale młody Lewek, szesnasto-, siedemnastoletni, który za drobne posługi u gospodarzy dostawał jedzenie, a sypiał w dworskiej stodole, został utopiony w księżej studni przez nieznanych sprawców, nie byli to Niemcy. Zachodziłem tam czasem i patrzyłem na maleńkie słońce odbite na dnie głębokiej studni. Kręciło mi się w głowie, kiedy patrzyłem w tę zimną przepaść, i żal mi było Lewka.

Góra Zawinnica i cały garb albo inaczej mówiąc – płaskowyż, zbudowane są z margli i wapiennych płytek, ułożonych jedna na drugiej. Kiedy wyciągnie się jedną taką „płytkę”, można zobaczyć odciśnięte w niej kształty wymarłych zwierzątek morskich: amonitów i temu podobnych. Teren ten leżał kiedyś na dnie płytkiego morza tortońskiego. Dlatego oprócz wapieni znajdują się tu duże złoża gipsu, który odsłonięty jest w wielu miejscach, a lubi układać się we wzór nazwany „jaskółczym ogonem”.

Jak podaje ksiądz Jan Wiśniewski, krajoznawca i historyk amator (w książce Historyczny opis kościołów, miast, zabytków i pamiątek w pińczowskiem, skalbmierskiem i wiślickiem, 1927), w czasie zmagań I wojny światowej na górze Zawinnicy siedzieli żołnierze austriaccy, podczas kiedy Rosjanie mieli pozycje w pobliskim miasteczku – Wiślicy. Austriaków było mało, dlatego chodzili w kółko po szczycie, aby Rosjanom, śledzącym ich przez swoje artyleryjskie lornety, zdawało się, że są tam znaczne siły wojska. W końcu Austriacy ostrzelali miasteczko pociskami ciężkiej artylerii, uszkadzając zabytkową kolegiatę, żeby tylko zniszczyć rosyjski punkt obserwacyjny. Mieli na tym punkcie bzika i regularnie niszczyli wszystkie wieże kościelne, aby nieprzyjaciel nie mógł ich podglądać. Co chwilę wieszano też jakiegoś delikwenta, niemowę albo Żyda, podejrzewanych o szpiegostwo.

Toczyły się tu ciężkie walki pozycyjne z użyciem dział i cekaemów. Żołnierze masowo ginęli podczas bezsensownych ataków na okopy wroga, skryte za zasiekami, skąd raził ich ogień karabinów maszynowych. Miejscowi ludzie opowiadali o stosach trupów, które chowano na rozsianych tu licznie wojennych cmentarzach. Rzeka Nida była czerwona od ludzkiej krwi. W walkach tych Polacy strzelali do Polaków, wcieleni siłą do zaborczych armii. Pojawiły się Legiony Józefa Piłsudskiego i wielu młodych ludzi zaciągnęło się do nich, niektórzy z patriotycznych pobudek, a inni z braku chleba w rodzinnej chacie. W wojsku zawsze był wikt i ubranie, a w dodatku to było polskie wojsko, mówiono do siebie „obywatelu”, szeregowi i szarża. Dopiero po „odzyskaniu śmietnika” znów zaczęto sobie „panować”. Ale przyjaźń wśród „legunów” była do grobowej deski. Jeden ze starych legionistów był naszym sąsiadem. Chociaż już dziadek i zrzekł się prowadzenia gospodarstwa, to nadal krzepki, wyprostowany, z marsową miną. Bywałem u niego z moim kolegą Bogusiem; chętnie pokazywał nam swoje odznaczenia, pamiątkowe książki, regulaminy piechoty, fotografie, w tym tę najdroższą, gdzie stał w otoczeniu ukochanego „Komendanta”, Józefa Piłsudskiego.

Chodził taki wyprostowany, z podniesionym czołem, włosy nadal bujne, choć siwiutkie, nawet kiedy pasał krowy. Ale robił to z wielką godnością, dając otoczeniu do zrozumienia, że żadna praca nie hańbi. Trochę go bolało, że ówczesne radio i gazety tak bardzo krytykują jego ukochanego wodza, ale nigdy nie tracił nadziei, że to się kiedyś zmieni i Piłsudski znów będzie czczony jak król, na co, według niego, zasługiwał. Ale musiał milczeć na temat swoich żołnierskich przygód, nie opowiadać, że jest legionistą „Dziadka”, więc uważał to za niesprawiedliwe ze strony władzy ludowej i pierwszego sekretarza – Władysława Gomułki.

Zupełnie niedawno przeczytałem w pewnej książce historycznej, w przypisie do artykułu o powstaniu styczniowym, że na szczycie góry Zawinnicy w 1863 roku stały szubienice, na których zawiśli chłopi, którzy donosili Rosjanom. Zapomniałem tytuł tej książki, ale wiedza o szubienicach na mojej ukochanej górze nie dawała mi spokoju. Tragiczny epizod jak z noweli Stefana Żeromskiego Rozdziobią nas kruki, wrony. Sekret, który tylko góra pamięta.

Na pobliskim cmentarzu w Pełczyskach stoi piękna kapliczka neogotycka, grób dziedziców Olszowskich ze Złotej. W czasach powstania styczniowego dziedzic ze Złotej, Aleksander Olszowski, był przywódcą partii działającej w tej okolicy, w lasach chroberskich. I najpewniej to z jego rozkazu postawiono szubienice na szczycie Zawinnicy oraz powieszono chłopów, którzy donosili Rosjanom. Dziedzicowi pomagał ówczesny ksiądz proboszcz, który wsławił się patriotycznymi kazaniami, w których nawoływał do oporu wobec Rosjan i uczył chłopów miłości do Ojczyzny.

Najważniejszym wydarzeniem militarnym z czasów powstania styczniowego na Ponidziu była bitwa pod Grochowiskami. Miejscowy autor napisał: „Była to jedna z najkrwawszych bitew 1863 r., padło około 600 ludzi, po połowie Polaków i Rosjan. Nieprzyjaciel odstąpił, gdy się już dobrze ściemniało. Powstańcy utrzymali się na placu boju, pobili silniejszego przeciwnika”.

Pamięć o bitwie grochowiskiej zachowała się w miejscowej tradycji u kolejnych pokoleń. Spisał tę tradycję i częściowo opublikował pochodzący z Bogucic inżynier Stefan Orzeł, zmarły w 1978 roku. Nie jest ona niestety zbyt pochlebna dla ówczesnych mieszkańców okolicy bitwy. I tak: „Chłop nazwiskiem Bożek udzielał Rosjanom informacji dotyczących miejsca pobytu powstańców; jego brat, urlopowany czasowo z wojska, był przywódcą bandy antypowstańczej. Niejaki Waligóra pomagał ustawiać armaty mające z ukrycia ostrzeliwać pole bitwy, w maju 1863 roku został za to powieszony wraz z trzema innymi przez pułkownika Bończę. Po odjeździe Bończy zdołano go odratować; w kilkanaście lat potem zdawał relację z tych wypadków pisarzowi Waleremu Przyborowskiemu. Chłop Karcz do końca życia miał zeszpeconą twarz od cięcia szablą przez głowę przez oficera powstańczego za to, że prowadził na powrozie powstańca, by oddać go za pięć rubli władzom rosyjskim. Wspomniany Bończa surowo karał chłopów za rabowanie ze wszystkiego poległych pod Grochowiskami. Zjawisko takie było nierzadkie także na innych terenach objętych powstaniem” (Andrzej Dziubiński, Przechadzka po Pińczowie i okolicy, Pińczów 1992, s. 49).

Ale nie zapominajmy, że w tejże bitwie walczyły też dzielnie kompanie kosynierów, a więc chłopów. Cytowany wyżej autor pisze o bitwie pod Grochowiskami:

„Tutaj, w dniu 18 marca 1863 r., stoczył zwycięską bitwę dyktator powstania styczniowego, gen. Marian Langiewicz. Osaczony w lesie przez cztery kolumny rosyjskie, liczące łącznie 3500 ludzi i 6 dział, zmuszony został niespodziewanie do przyjęcia kilkunastogodzinnej walki, której wcześniej nie przewidywał. Obie strony prowadziły ją chaotycznie, bez rozeznania i planu. Teren bitwy z lasami, zagajnikami, porębą i grzęzawiskami sprawił, że składała się ona z kilku odrębnych epizodów. W walce wyróżnił się męstwem Francuz Rochenbrune odpierając Rosjan i atakując ich brawurowo na czele swojego oddziału zwanego «żuawami śmierci». Na tych znakomitych żołnierzach spoczywał praktycznie cały ciężar boju, oni też zdobyli rosyjskie armaty. W innym miejscu bitwy kosynierzy pod płkiem Dąbrowskim zmasakrowali dwie roty pułku smoleńskiego (ok. 200 zabitych). Z determinacją walczył też przeciwnik: kpt. Kierawnow w pociętym na strzępy mundurze, po odrąbaniu prawej ręki, bił się dalej lewą, aż padł przebity bagnetem.

Nie zabrakło też momentów pełnych patosu. Gdy pod silnym ostrzałem karabinowym i artyleryjskim dwa bataliony kosynierów tak przyległy do ziemi, że nie mogły zdobyć się nawet na ucieczkę, ksiądz Agrypin Konarski z krzyżem w jednej ręce i rewolwerem w drugiej, przemawiając o potrzebie poświęcenia za ojczyznę, zachęcał zaległych do walki. Inny ksiądz, Antoni Majewski, reformata z klasztoru stopnickiego, padł zabity przy spowiadaniu umierającego na polu walki” (tamże, s. 48–49).

O oddziale Langiewicza pisał Stefan Kieniewicz w pracy Powstanie styczniowe dość lekceważąco: „Oddział Langiewicza w chwili proklamacji dyktatury liczył niespełna 3000 ludzi; mniej niż połowa składu miała w ręku broń palną. Za słaby był to korpusik, by zdołał sam oczyścić większą połać kraju; zbyt znaczny i nie dość sprawny, aby zdołał się wymknąć skierowanej teraz przeciwko niemu obławie wojsk carskich. Nie udało się więc Langiewiczowi przedostać w Góry Świętokrzyskie; 18 marca stoczył pod Grochowiskami chaotyczną i krwawą bitwę z silniejszym nieprzyjacielem. Utrzymał plac boju, ale z rozprzężonymi siłami i wyczerpaną amunicją…” (Stefan Kieniewicz, Powstanie styczniowe [w:] Zrywy narodowe, Warszawa 2002, s. 223).

Wspomniano tu o płk Bończy, jednym z brawurowych dowódców powstania. Był on prawzorem dla Hubala, pierwszego polskiego partyzanta podczas okupacji hitlerowskiej. Bończa należy też do mitologii mojej rodziny. Otóż mój pradziadek był ogrodnikiem we dworze Dembińskich we wsi Góry. Tam właśnie zginął w zasadzce Bończa, czego świadkiem był mój pradziadek. Miejsce zgonu Bończy pokazywał swojemu synowi, a mojemu dziadkowi, ten opowiadał o tym swojemu synowi, którym był mój ojciec, który z kolei o bohaterskim dowódcy opowiadał mnie.

18 czerwca 1863 roku „Bończa na czele znacznego oddziału kawalerii zmierzał w kierunku Wisły, aby dokonać demonstracji zbrojnej. Jej celem było ściągniecie na siebie uwagi sił rosyjskich po to, aby umożliwić bezpieczną przeprawę przez rzekę oddziałom polskim mającym w tym samym czasie iść z Galicji na pomoc powstaniu. Góry miały być miejscem krótkiego postoju i wypoczynku przed czekającym Bończę zadaniem.

Rankiem fatalnego dnia wieś zajęli Rosjanie powiadomieni przez miejscowego parobka-zdrajcę o zbliżającym się Bończy. Obsadzili więc dwór oraz park otoczony wtedy nasypem i czekali w ukryciu na zbliżających się powstańców. O zasadzce Bończa dowiedział się dwa kilometry przed wsią od miejscowego chłopa. Zamiast się wycofać, podjął jako fachowiec-oficer błędną i niezrozumiałą decyzję o ataku. Szarża dwóch plutonów kawalerii dowodzonych osobiście przez Bończę spotkała się z silnym ogniem karabinowym dobrze ukrytych Rosjan. Dowódca trafiony kulą spadł z konia. Rosjanie na widok spanikowanych sytuacją Polaków ruszyli do natarcia, rannego Bończę posiekali szablami, zadając mu siedemnaście ran. Rotmistrz Dzianott dowodzący pozostałymi dwoma plutonami zamiast atakować, rzucił się do ucieczki, co też udzieliło się reszcie powstańców.

Przy Bończy została garstka najodważniejszych, którzy zdołali zabrać go z placu boju i przenieśli do gajówki koło wsi Przezwody. Sprowadzony z Jędrzejowa lekarz nie mógł ciężko rannemu pomóc. Następnego dnia po południu Bończa zmarł” (Andrzej Dziubiński, dz. cyt., s. 47–48).

W marcu 1863 roku Marian Langiewicz zatrzymał się ze swoim oddziałem w Chrobrzu, gdzie stoi okazały pałac margrabiego Wielopolskiego, przeciwnika powstania, który nieopatrznie je przyspieszył swoją decyzją o brance do wojska rosyjskiego. Dyktator powstania noc spędził w wielkim łożu margrabiego z baldachimem. Było coś symbolicznego w tym fakcie, że wódz powstania spędza noc w łożu największego przeciwnika zrywów zbrojnych. Margrabia, który przebywał wówczas za granicą, musiał to też tak odczytać, gdyż dowiedziawszy się o tym fakcie, kazał służbie łoże porąbać i spalić.

Piękny biały pałac margrabiego, według projektu Marconiego, stoi nadal w otoczeniu zabytkowych drzew, platanów i lip w parku w Chrobrzu. Ocalał w czasie zawieruchy pierwszej i drugiej wojny, choć został doszczętnie splądrowany i okradziony. Najbardziej żal księgozbioru, który tylko w części został ocalony przez prof. Juliusza Nowaka Dłużewskiego i znajduje się w Kielcach. Podobno specjalny oddział Armii Czerwonej pakował stare pergaminy w metalowe tuby i wywoził na Wschód. Ślad po nich zaginął.

Teraz w pałacu w Chrobrzu znajduje się muzeum, zarządzane przez poetę Adama Ochwanowskiego, z którym chodziłem w latach pięćdziesiątych do przedszkola w Złotej. Dwór złockiego dziedzica już był wtedy w ruinie, rosły na nim chwasty. Został tylko cienisty park, w którym masowo rosły fiołki zrywane przeze mnie i siostry Baranówny, oraz aleja olbrzymich wiązów, które uschły pewnego lata. Wszystkie w tym samym czasie. Natomiast wśród gablot w pałacu margrabiego w Chrobrzu jest i moja, z książkami, jakie wydałem. Jest też sala pamięci partyzantów, bojowników o wolność Republiki Pińczowskiej.

W czasie okupacji kwaterowali w pałacu partyzanci z różnych ugrupowań, Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Armii Ludowej, wszyscy głównie pochodzenia chłopskiego. W 1944 roku przez miesiąc ten teren był wolny od Niemców, partyzanci ich przepędzili, stąd nazwa Republika Pińczowska. Ale to już temat na inne opowiadanie.

Chciałbym teraz wrócić na chwilę do mojej „góry domowej”, Zawinnicy. Otóż na bezludziu za tym wzgórzem znajduje się do dziś przysiółek o nazwie Lubowiec. Jest tam kilka chałup, a mieszkańcy tej wioseczki zawsze znani byli z uporu, zawziętości i chęci do bitki. W czasie drugiej wojny też prawie wszyscy byli w partyzantce i odznaczali się wielką odwagą, graniczącą z brawurą. Nic dziwnego, bo od wieków zajmowali się kłusownictwem, o co mieli ciągle zatargi z dziedzicami wsi Złota. W czasie powstania styczniowego podobno niektórzy donosili Rosjanom. Nie jest to pewne, takie są plotki i pogłoski. Potomek jednego z nich zastrzelił ostatniego dziedzica wsi Złota w czasie okupacji, za wyrażanie złej opinii o partyzantach na łamach niemieckiej gazety „gadzinówki”. Czy słyszał on kiedyś o szubienicach na Zawinnicy? Czy nie była to jakaś odwieczna, odziedziczona zemsta zza grobu, w imieniu powieszonych przodków?

Jednak w Dzień Zaduszny na cmentarzu w Pełczyskach zawsze pod kapliczką dziedziców ze Złotej palą się świece chłopskimi rękami postawione. Dużo świec.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.