[…]
Szelest kurtki, gdy ocierała się o gałęzie, krzaki. Szedłem za tym dźwiękiem, wczepiony w niego, korytarzem (wypełnionym miękkim obiciem, jakie spotkać można jeszcze w niektórych hotelach, gdzie kroki rozpływają się niemal bezdźwięcznie i ma się wrażenie sunięcia w powietrzu) otwartym przez idące przede mną, szeleszczące ciało ojca. W końcu korytarz zamknął się, a ojciec zamienił się w pył. Kilka drobinek osiadło na skórze i wsiąkło (byłem jeszcze mokry, dopiero co wyszedłem z morza), gdy rozsypywałem prochy w lesie, nieopodal wydm.
Kiedyś znalazłem w tym miejscu prawdziwka. Pomyślałem, że jest w tym coś symbolicznego, mały nagrobek, który wyrósł by upamiętnić garść pyłu, że jakaś „prawda” kryje się w tej śmierci, a w tym skrywaniu, bliskości prawdy i śmierci, można znaleźć ukojenie. Po chwili, gdy przed oczami (miały w sobie coś błędnego, jak gdyby w intensywności patrzenia ścierały się i teraz wyblakłe, chropowate, pełne bruzd i szczelin, spływały w kierunku nieznanych widoków) pojawił się obraz grzybni, porzuciłem ten spokojny brzeg (być może za sprawą głowy ukołysanej przez fale). Jak rozległa jest? Jak daleko sięga? Fantazjowałem o jej płynnej granicy, zlewaniu się z lasem, i choć podążałem w duchu za jej kolejnymi rozgałęzieniami, było tak, jakbym wpadł do morza. W końcu zobaczyłem nas – siebie i ojca (chyba byliśmy kroplami) – rozpuszczonych w jakiejś wielości, choć mogło to być coś zupełnie innego.
[cały tekst do przeczytania w numerze]