Popielniczka już pełna niedopałków, lecz
na niebie ni jednej gwiazdy. Tak: niebo
jest nagie, nie oddycha życiem, nie rodzi
snów. Tak: niebo jest bezbrzeżne, podobnie
jak ten las czarny, co za oknem stoi (jeśli
oczywiście odsunąć zasłony). Mimo wszystko
może warto jest zamknąć oczy, może warto
utoczyć coś z siebie, jakąś otworzyć ranę.
No dobrze: lecz nic nie boli, ledwie pustka
wokół, tak gęsta, że dym z papierosa
nie ma gdzie płynąć. Żadnej zresztą
wędrówki w tym miejscu, wszystko stoi,
trochę się może jedynie chwieje. Rzeczy
z wolna zarasta kurz, umierają pożółkłe
gazety rzucone na stos. Drętwieją palce,
jakbyś w mrowisko je włożył, opadają
powieki. I nie ma słów ani gestów,
którymi da się to zlepić na nowo.
Na nic boskie, przeklęte pokarmy:
zgrzyta forma w pogoni za cieniem,
drażni szary świergot języka, jama
ust właściwie już nie broczy posoką,
zarasta, krok po kroku, milczeniem −
ot, najzwyczajniej, ktoś bestię ciszy
uwolnił z łańcucha, by karmić ją
ciężką, ospałą rdzą. I szaleństwo nie
wstępuje na ołtarz, nie tańczy w
zakolach czaszki, nie prowadzi na
płodne manowce rojeń, nawet nie drwi,
pogrążając się w sobie, samo sobą się
karmiąc – bez maski, bez trwogi.
Gdyż czas jeszcze nie dojrzał, nie zapłonął
żarliwie, tli się tylko niemrawa żagiew,
sypiąc z siebie drobne okruchy ognia, te
bez znaczenia i blasku. Słowem, jest jak
jest – bez powabu, ale i cierpień, jak
zazwyczaj o tej mitycznej godzinie, na
progu, gdy zaledwie znużenie chciałoby
coś wyznać, coś z siebie wydobyć: jego
dłonie, w okowach ołowiu, strun sięgają
daremnie, daremnie z pokorą proszą.
Popiele, mój popiele! Pobłogosław na drogę!