Wiele razy, a przede wszystkim w Kurytybie, gdy stałam przy boku męża, wydawało mi się, że znajduję się na seansie gangsterskiego filmu. Jakby męża otaczała jakaś mafia, a on był bezbronny w tej siatce pajęczej, z której się nie mógł wydostać. Na mnie nie zwracano najmniejszej uwagi, byłam dla nich po prostu powietrzem i nie myślano o tym, że moja pamięć wzrokowa i słuchowa jest specjalnie wykształcona;
funkcje te potrzebne mi były po to, abym mogła rejestrować nie tylko najmniejsze szczegóły ruchowe, lecz także myśli.
Z pamiętnika Ruth Sorel
Postanowili skorzystać z wizy do Brazylii, zwłaszcza że, prawdę mówiąc, grunt jął im się obsuwać pod nogami; nie pierwsza to informacja o tym, że Choromański, do września 1939 roku znany jako człowiek nie komentujący spraw politycznych, zbyt wielu osobom z placówek londyńskich mówił otwarcie, co o nich myśli. Stosunki stawały się coraz bardziej napięte. Ruth, która w swoich zapiskach przebierała w słowach, tu mówi wręcz o prześladowaniach.
Nim weszli na pokład okrętu S/S „Highland Monarch”, zrobili trochę niezbędnych zakupów. Michał nabył między innymi dwie koszule z mocnego materiału – brązową i ceglastą. Nosił je potem przez dwadzieścia pięć lat – i Ruth nie omieszkała zaznaczyć, że aby zaoszczędzić, zawsze sama je prała. Aż chciałoby się powiedzieć, że dzięki dotykowi jej rąk przez ćwierćwiecze nadawały się one do noszenia. Chciałoby się to powiedzieć poważnie i bez cienia złośliwości. Tak.
Z Anglii nie wywieźli raczej dobrych wspomnień poza tym, co mile ich uderzyło – a było to respektowanie spokoju człowieka… „To byłoby nie do pomyślenia – pisała Ruth, już w Warszawie, z początkiem lat siedemdziesiątych – żeby wyrzucać śmieci przy akompaniamencie głośnego stukania metalowym wiadrem po godzinie dwudziestej drugiej. Znaczy to dla zdrowego człowieka przerwanie snu – może potem zaśnie albo też nie – ale dla kogoś, kto cierpi na bezsenność i kto szczęśliwie po zażyciu proszków nasennych nareszcie zasnął – oznacza katastrofę. W żadnym wypadku nie można już później zasnąć. A jeżeli to trwa latami?… Oczywiście, wtedy może to doprowadzić do ciężkiej choroby”. Pisząc to, Ruth myślała o tragedii ostatnich lat zmarłego niedawno męża.
Na razie jednak płyną do Brazylii i nic nie zakłóca ich snu nawet na pełnym morzu. Kiedy zawiną do portu w Ameryce Południowej, Michał Choromański odczuje pierwsze symptomy stanu niemożności zaśnięcia – stanu, który go będzie nękał do końca.
Kilka dni później, kiedy po drodze okręt zawinął do portu Cape Verde, zobaczyli pracującego tam Anglika, który ni stąd, ni z owąd wykrzykując: – Gdzie poczta? Gdzie worek z pocztą!? – roztrzęsiony, został powalony atakiem szału. „Później zrozumiałam – napisze Ruth – że w tym klimacie upał może najbardziej zrównoważonego człowieka doprowadzić do wyczynów ekscentrycznych. Nerwy często odmawiają posłuszeństwa”.
Kiedy spacerowali wzdłuż wybrzeża, prostytutki z okien nawoływały Michała, gestami zapraszając do domów zabaw. Jego komentarz: – Na całym świecie chodzi o to samo.
Dziwiąc się, że nikt na to nie wpadł, małżonkowie postanowili skorzystać z kąpieli morskiej. Ich radość trwała krótko. Oto ciała mieli oblepione ciemną oleistą mazią. To Michał się zorientował, że to rozlany smar – ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem.
– Przecież w tej wodzie są rekiny!…
Po cichym powrocie do kabiny – a ich „bohaterski wyczyn” obserwowano z okrętu przycumowanego w odległości około trzystu metrów – Michał poprosił, aby Ruth przygotowała mu kąpiel. „Pomyślałam sobie – wspomina pamiętnikarka – że najlepszym sposobem będzie wrzucenie do wanny proszku mydlanego lux, który wydawał mi się panaceum na wszystko, co trzeba czyścić… I tu, kiedy Michał wszedł do łazienki, zdarzyła się rzecz zabawna. Zobaczywszy ten biały płyn i pustą paczkę po proszku, powiedział z obrzydzeniem: – Coś takiego! Ja mam się kąpać w mydlanej wodzie? Nie jestem bielizną! – wykrzyknął i obrażony wyszedł”.
Ruth nieźle znosiła taki klimat. Jeszcze całkiem niedawno, zanim Groke w roku 1939 nieodwołalnie wrócił do Niemiec, jeździła z nim na długie tournée nie tylko po Stanach Zjednoczonych; występowali z powodzeniem i bez szwanku dla zdrowia w Argentynie i w Palestynie. Michał natomiast, który przed kilku laty podróżował po Argentynie, nie był do końca kontent z planowanego schronienia w Brazylii. Taką decyzję wymogły okoliczności. Pisarz, krytyczny i nieugięty, choć wciąż spodziewał się dla siebie przywilejów, o których w końcu nie bez słuszności sądził, że mu się wciąż jeszcze należą, zapominając jakby, że jest wojna, raczej sam zamykał przed sobą drzwi prowadzące do lepszych, wygodniejszych rozwiązań. Pisarz był w coraz gorszym nastroju. Trudno mu było oddychać z gorąca nawet na pokładzie. „Mąż złowróżył, mówiąc: – Zobaczysz, co to za tropikalny upał, kiedy wysiądziemy w Rio de Janeiro”.
– Czuję, że nie wyjadę stąd żywy! – miał powiedzieć w panicznym strachu, gdy tylko stanął na brazylijskiej ziemi.
A poza tym czuło się w powietrzu wilgoć o charakterystycznym zapachu zgniłych liści. Ruth podkreśla także wszechobecność zapachu kawy zmieszanego z aromatem cygar; zaznacza wprawdzie, że lęk przed śmiercią i ścigający Michała od dawna niepokój związany był przede wszystkim ze wspomnieniami z młodości, ale dodaje: „Zły omen… Przeczucie zbliżającej się katastrofy o mało się nie spełniło w trzy lata później i Michał tylko cudem z tej afery wyszedł z życiem!”.
(Czy z tej afery wyszedł z życiem?) To tajemnica, którą wszyscy uczestnicy zabrali do grobu.
Nikt nie witał uchodźców w Rio de Janeiro. Choromańscy byli zdani wyłącznie na własne siły (gdyby nie liczyć poważnej pomocy finansowej z funduszy polskiego rządu emigracyjnego, przeznaczonej dla twórców – godziwych apanaży wypłacanych co miesiąc). Ruth pisze: „Znałam męża i wiedziałam, że w każdej sytuacji daje on sobie radę, toteż wcale się nie zdziwiłam, kiedy wrócił i nie mając możliwości pieniędzy, po prostu przywołał taksówkę i poprosił kierowcę o zawiezienie do najlepszego hotelu”.
Dalej – już w Memuarach – pisze pan Michał: „Nie mając ani grosza w kieszeni, wszedłem do hotelowego holu i niedbale kazałem portierowi zapłacić za taksówkę. Zobaczył na mojej twarzy wyniosłą pieczęć dobrobytu i uczynił to bez protestu. Kazałem boyowi przynieść pudełko cygar, a kelnerowi chłodzące napoje – i po rachunek odesłałem ich do tego samego portiera”.
To były jeszcze mimo wszystko żarty, tuż, tuż zaczynały się schody – myślę o twórcy tego powiedzenia, generale Bolesławie Wieniawie-Długoszowskim, który na parę miesięcy przed owym hotelowym zdarzeniem z Rio, odbywając z Choromańskim rozmowę w swoim ambasadorskim gabinecie w Rzymie, nagle skonfundowany, stał i jął owijać w draperie aparat telefoniczny, stojący dotychczas spokojnie na jego antycznym biurku.
Choromański odwiedził Wieniawę, by mu się zwierzyć, że pewien miłośnik jego talentu zrazu ofiarował mu sto dolarów (nie, nie za nic, za to, że obdarowany ma talent), po czym, przy następnym spotkaniu, które okazało się jak dotychczas ostatnie, zaproponował współpracę z wywiadem alianckim. Pisarz nie miał takiego zamiaru, ba! Nie była w jego zwyczaju stała dyspozycyjność, praca dla konkretnego kogoś czy czegoś, zawsze stronił od polityki, wszelka inwigilacja napawała go wstrętem, nie może oddać dolarów wielbicielowi, bo ten się rozpłynął w powietrzu, toteż – wzburzony, roztrzęsiony, już bliski szoku – wylał swe troski na osłupiałego Wieniawę, który postawiwszy na miejsce opatulony uprzednio bardzo dokładnie telefon, wyrzekł to, co zapamiętał na długo i opisał autor Memuarów:
„Nic o tym nie chcę wiedzieć […] nie mogę nauczyć rodaków, że w pewnych sprawach powinni się zwracać do naszego ataszatu wojskowego, a nie do ambasadora. Przed paroma dniami na tym miejscu, co pan, siedział wysłannik z kraju i zaczął mi coś opowiadać o konspiracji. A tymczasem… – wskazał telefon – a tymczasem Włosi wszystko słyszą. Niedawno rozmawiałem w tym gabinecie w cztery oczy z ambasadorem Francji. Nazajutrz wzywa mnie Ciano i każe mi wysłuchać całą moja rozmowę z ambasadorem, nagraną na płycie gramofonowej.”
Ten sześćdziesięcioletni przystojny, wytworny i każdego ranka jeżdżący konno po parku miejskim mężczyzna – który tym razem karcąco spojrzał na spoconego, rozczochranego i wynikiem niedobrych emocji podejrzanie wyglądającego trzydziestosześciolatka, jeszcze niedawno w Warszawie kompana od stołu w „Ziemiańskiej” – w dwa lata później w Nowym Jorku popełni samobójstwo.
Wieniawa już w Rzymie się dusił. Zaczynają się schody…
Zszywam wątek. Kiedy jechali taksówką, za którą potem musiał zapłacić hotelowy portier, Ruth zrazu rozdrażniało dziwne wirowanie, kiedy patrzyła na chodnik ciągnący się wzdłuż szosy i stanowiący jak gdyby niekończącą się promenadę u brzegów morza. „Dopiero kiedy taksówka zatrzymała się przy skrzyżowaniu ulic – wyjaśnia – zauważyłam, że przyczyną wirowania były wzory na chodniku podobne do morskich fal, ułożone z drobnych białych i szarych kostek przypominających mozaikę i – co godne podziwu – ani jedna kostka nie wypadła z rysunku”. Chwila zachwytu, a zaraz potem refleksja: „Praca ludzka musi tu być bardzo tania, bo przecież do wykonania tego potrzeba było tysięcy rąk”.
Za chwilę trzeba będzie wrócić z niesmakiem do sprawy owej taniej siły roboczej, z której pomocą układano nie tylko misterne desenie na trotuarach… Ale to w kalendarzu wydarzeń brazylijskich nastąpi nazajutrz.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]