Aura lektury w nieco klaustrofobicznym świecie realnego socjalizmu była inna niż dziś. Nie jest to tylko kwestia ustrojowa, rzeczywistość nie była wtedy tak nasycona i przepełniona medialnymi komunikatami. Propaganda, jakkolwiek byłaby natrętna, miała skromniejszy aniżeli dziś dostęp do środków technologicznych. Zaczynem i katalizatorem myśli były książki, a nie ględzenie mediów i portali społecznościowych. Realny socjalizm nie był idealnym miejscem do życia, ale ludzie dyskutowali o książkach. Rozmowy o książkach wymagały minimum kulturowej kompetencji, z której wydzielający opinie w mediach czy na portalach społecznościowych czują się zwolnieni.
Wyka należy do pokoleń, w których towarzyskie i koleżeńskie wspólnoty krystalizowały się wokół lektur. One tworzyły kod, który zakreślał kręgi wtajemniczonych. Dostęp do książek kształtował pozycję osoby. To zaczynało się w ostatnich klasach szkoły podstawowej, przyjaźń z posiadaczem domowej, przedwojennej biblioteki, w której były tomy Karola Maya, była bezcenna. A kto przeczytał Maya czy Adama Marczyńskiego, uczniem będąc, był całkowicie uodporniony na Timura i jego drużynę, Soso czy Jak hartowała się stal. W przaśnej i zamkniętej rzeczywistości lat pięćdziesiątych
Nie ulega wątpliwości, że my, powojenne krakowskie dzieci, byliśmy uprzywilejowani. Krakowskie biblioteki pozostały nienaruszone, a krakowskie antykwariaty (niezapomniany Taffeta przy ulicy Szpitalnej) przez długie lata po wojnie były prawdziwym eldorado, do którego ściągali ludzie z miejsc jak Warszawa, gdzie biblioteki przestały istnieć. Zawsze uważałem, że gdyby nie powstanie warszawskie, to warszawskie domowe księgozbiory by przetrwały. Wtedy historia Polski potoczyłaby się nieco inaczej. Dlatego w Krakowie mogła powstać „Piwnica pod Baranami”, a w Warszawie co najwyżej STS.
W tym sensie Marta Wyka była uprzywilejowana wyjątkowo. Nie dlatego, że jej ojcem był guru krakowskiej polonistyki, profesor Kazimierz Wyka, ale dlatego, że jako dziecko miała dostęp do wyjątkowo zasobnej biblioteki domowej. Jej zasługą było, że potrafiła z tego korzystać. Zapewne przedwojenne księgozbiory dziadków i rodziców moich czy szkolnych kolegów były dużo bardziej skromne, by nie powiedzieć chimeryczne. Stąd zapewne zadziwiająca stałość hierarchii w jej pisaniu o literaturze.
„Książki niczego mnie nie nauczyły oprócz czytania” – pisze. Dosyć to zaskakujące wyznanie, ponieważ jako krytyk i historyk literatury zachęcała do czytania i czyni to w tej książce. Natalia Ginzburg w swoich przejmujących Zapiskach człowieka oblężonego pisze: „W czasie wojny ludzie namiętnie czytali Wojnę i pokój – by sprawdzić siebie (nie Tołstoja, w którego adekwatność życia nikt nie wątpił). I czytając, utwierdzali się: tak, to znaczy, że żyję, jak trzeba. To znaczy, że takie życie jest. Kto miał siłę czytać, ten w oblężonym Leningradzie zaczytywał się w Wojnie i pokoju”.
Dzięki Bogu, nie znajdujemy się w tak ekstremalnych warunkach, jak przywołani przez Ginzburg czytelnicy, ale podobnie jak oni nie czytamy jedynie dlatego, że chcemy się czegoś dowiedzieć czy nauczyć. Nie ma w tym nic nagannego. Istnieją rozmaite motywacje, modalności i poziomy lektury. Na czytanie niektórych książek (lektury obowiązkowe) jesteśmy skazani. Zazwyczaj powodują alergię. W przypadku Wyki spotkało to Stefana Żeromskiego: „Do Żeromskiego wracałam niechętnie”.
Autentyczna lektura zakłada jej wolny wybór. Niedogodnością historyka literatury i krytyka są lektury zadane, które rzekomo mają nas czegoś nauczyć. Ale to coś, to sama literatura. Czy w dzieciństwie czytając przy jedzeniu, pod kołdrą, pod ławką w klasie, chcemy się nauczyć literatury? A może jest tak, że w tym formatywnym okresie szukamy, jak u Ginzburg, potwierdzenia, „że takie jest życie”. Źródłowe doświadczenie lektury to potwierdzenie realności naszego życia w świecie. Książka nas sprawdza.
Dojmujące poczucie nierealności naszego świata nie jest jedynie domeną dzieciństwa. Są okresy, kiedy powraca. Taki jest nasz czas postprawdy, symulakrów, faktów medialnych i alternatywnych. To także czas naszego starzenia się, choć w przypadku pięknej, jak autorka, kobiety, wstyd o tym wspominać. Ale w jej przypadku te dwa czasy nakładają się. Cóż pozostaje? Czytajmy: „Talent nie ułatwia życia, ale je upiększa. Ludzie podobnie: nic nie ułatwiają, ale niosą własne historie, które, opuszczone przez ciało i przeistoczone w fabułę, pozwalają szczęśliwie przeżyć własne życie”.
Rzecz w tym, że nie do końca jestem przekonany, czy ten zabieg przebrania życia w fabułę dla przekonania samego siebie, że prowadziło się życie najlepsze z możliwych, Wyka akceptuje. Nie należy ona do krytyków zgredów, ale przyznam, że dawno nie czytałem tak sceptycznych, by nie powiedzieć zgryźliwych, uwag, jak konkluzja jej eseju o autobiografii Jacka Woźniakowskiego Ze wspomnień szczęściarza: „Czytelnik, który nie kłopocze się moralnym i etycznym problemem ze szczęściem, dotrze dzięki Woźniakowskiemu do ludzi niezwykłych, rodzin harmonijnych, dzieci dobrze ułożonych, domów przestrzegających tradycji, artystów i sztuki niepopadającej w szpony dekadencji, podróży w piękne zakątki Europy, środowisk intelektualnych niezwaśnionych, przyjaźni szczerych i długotrwałych, współzawodnictwa w mądrości nieskażonego nienawiścią, eleganckiej pogardy dla świata, który na to wszystko sobie nie zasłużył”.
Złośliwości Giedroycia (w listach) o Woźniakowskim przy takiej wiwisekcji to pestka. Nie przypadkiem Wyka jest, obok Andrzeja Mencwela, najbardziej przenikliwym czytelnikiem Brzozowskiego. Coś z tym czytaniem, które uczy czytania, jest na rzeczy.
Przywołałem Mencwela nieprzypadkowo, ponieważ jego wspomnieniowe teksty, choćby Toast na progu, z opowieściami o przeszłości Wyki wiele łączy. Chodzi właśnie o unikanie owej „eleganckiej pogardy dla świata” jako środka liftingu własnej biografii.
Dziś może wydać się nieprawdopodobnym, że dla powojennych pokoleń uwikłanie w lektury było tak istotnym fragmentem biografii. A było to w czasach, kiedy książki nie kojarzono z towarem (choć miały swoją cenę), który potrzebuje promocji, strategii marketingowych czy medialnych sponsorów. Ten splot biografii i lektur często miał charakter przygodny. Tak było w przypadku wysypu przekładów nowej literatury francuskiej po Październiku ’56. Zapewne Witaj smutku Francois Sagan, opowiadania Vercorsa czy Mandaryni Simone de Beauvoire przynosiły ulgę – jak pisze Wyka – po rodzimych produktach socrealistycznych. Ale mam wątpliwości, czy Drogi wolności Sartre’a (przy uznaniu wartości innych jego książek) to powieść lepsza od Młodej gwardii Aleksandra Fadiejewa, że gorsza od W okopach Stalingradu Wiktora Niekrasowa wątpliwości nie mam. Z dzisiejszej perspektywy z tamtych francuskich lektur broni się jedynie Albert Camus, o którym Wyka sporo pisze.
Zadziwiające jest, że zachłyśnięcie się nową literaturą francuską po Październiku, dotyczy to głównie egzystencjalizmu, okazało się powierzchowne intelektualnie. Znaczenia wpływu Sartre’a, Gabriela Marcela czy Camusa nie można porównać z późniejszą recepcją Martina Heideggera czy strukturalizmu Claude’a Lévi-Straussa, czy dzisiejszą obecnością myśli Michela Foucaulta. Tąpnięcie recepcji francuskiej literatury pięknej, zwłaszcza powieści, zastąpiła w Polsce i na świecie fascynacja francuską myślą, French theory.
Powojenne pokolenie wzrastało w świecie marzenia o „wielkiej powieści” (to była idée fixe Tomasza Burka). Dziś w fabularyzacji własnej przeszłości, na którą złożyły się także lektury, próbuje odnaleźć zachwiane poczucie ciągłości biografii, którą historia kilka razy mocno wstrząsnęła. Polityka historyczna i IPN za nikogo tego nie zrobi. Na szczęście to pokolenie, jak Wyka, nadal wierzy w literaturę, choćby to miały być tylko wspomnienia pośmiertne.