I czystsza tam woda, i powietrze zdrowsze –
I sosny roślejsze, i dziewki kraśniejsze,
I ludzie mocniejsi, i niebo jaśniejsze.
Ba, gdybyż tylko sosny, a tu i wierzby, i sławny w całym świecie fortepianista Szopen pod wierzbą (jak w Łazienkach Królewskich), i droga z klawiszy pod wierzbami, jak na słynnym plakacie do V Konkursu Chopinowskiego w wykonaniu Tadeusza Trepkowskiego. Brakuje tu tylko zdrowej i kraśnej „Laszki synowej” pod studnią z żurawiem – i byłaby narodowa cepelia. Oczywiście przydałby się ułan, przy szabli i w czako z kutasami, ale z ułanami różnie bywało; to pojawiali się, to znikali jak niepyszni, w zależności od koniunktury politycznej i zapotrzebowania na „chłopców malowanych” z „dupami jak z mosiądza”. Tak czy inaczej przewaga ziemi ojczystej nad każdą inną ziemią, każdym – obcym – zakątkiem zyskała w bohaterskim okresie naszej historii, za sprawą deprywacji, pozbawienia i wykorzenienia, mocą tęsknoty wygnańców status i charakter dogmatu. Romantyzm zbudował kanon odczuwania polskiego; wyłamanie się z niego, mniej czy bardziej buńczuczne, stawało się odstępstwem, bluźnierstwem i groziło anatemą. Ale nie trzeba było naszych straszyć, skoro Mickiewiczowską i Norwidową nostalgię, by się do niej ograniczyć, nosili w duszy, modlili się Inwokacją i litanią „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba…”, a przy każdym przymusowym kontakcie z obczyzną piękność polska wybuchała z zawrotną, nieprzymuszoną i naturalną siłą wściekłej nostalgii…
Syrii, Iraku, Egiptu,
od cyprysów wolę kaliny,
wolę brzozę niż eukaliptus.
Sosny tutejsze – nie te,
kwiaty tutejsze – nie tamte,
innego przyślijcie poetę,
żeby się cieszył Lewantem.
Ten, który parę lat wcześniej wystylizowany na Majakowskiego i wzmocniony Wandurskim w gniewnych słowach byłego, rozczarowanego do Systemu legionisty chciał burzyć niesprawiedliwy porządek społeczny, „w jerozolimskim zaułku” łowi chciwie uchem i sercem mazurek Szopena – esencję polskości, a pod Ścianą Płaczu przeżywa powalające ataki nostalgii i rozpaczy. Choć w 1945 roku przybędzie do Kraju nie z tej strony i nie z tej armii, zawsze lewicowy z ducha Broniewski szybko się uwiarygodni: przypomni nowym władcom lekturę broszur Lenina „na taborach radzieckich w dziewiętnastym, dwudziestym” i zamaszyście pokłoni się „rosyjskiej rewolucji i radzieckiej sprawie czapką do ziemi, po polsku”. A gdy jeszcze uczci, wyjątkowo udanym wierszem, pięćdziesięciu komunistów powieszonych na obrzeżu Warszawy w październiku 1942 roku i wykupi się poematami o generale Karolu Świerczewskim i generalissimusie Stalinie, uznany za swojego, ba, za towarzysza, którym nigdy nie był, będzie już mógł spokojnie opiewać pejzaż ojczysty, pisać rzewne poematy o rodzinnym Mazowszu i domowej rzece Wiśle. W jej topieli pogrąży ostatecznie jak Światowida dawne męki, tęsknoty i gorzkie żale, utopi tamte cedry libańskie, oliwki, cyprysy i eukaliptus – drzewo rozpaczające z Middle Eastu. Powróci do swoich drzew, widoków pierwszych, archetypicznych, do zapachów i smaków płockiego dzieciństwa. Ten, jak Szopen, „Ślepy Mazur”, często pół alkoholicznie, pół malarycznie bredząc, ględząc i bajdurząc, bywa, że co rusz trafia na piękną łachę złotego wiślanego piasku…
nigdy już nie będę młody,
ażeby płynąć w nieznane.
[…]
Pójdę nad rzeczkę, pójdę do lasku
w pszczelim brzęku…
Chciałbym te wiersze pisać na piasku
bez męki, miękko.
I pisał pan kapitan rezerwy miękko, starając się nie musztrować słów, nie stawiać ich na baczność, w najwyższej gotowości (jak to mu się drzewiej zdarzało w epoce ostrej konkurencji skamandrytów, gdy sekretarzował w „Wiadomościach Literackich” Grydza). Przestał już kojarzyć pieśń z troską i nie sięgał po najwyższe tony, po krzyk ostateczny. Raczej melancholijnie i czule przysłuchiwał się światu po burzy i uciekał w dzieciństwo…
oryle
śpiewają.
Piękna jest pieśń na Wiśle.
W Polskiej Kępie są śliwki-węgierki,
w Cieślach las, a w nim – maliny.
Szedłem do tego lasu
– maleńki –
po skarby
i znalazłem je,
i zgubiłem.
Skarbie mojego dzieciństwa,
daj się odnaleźć.
[…]
Kiedy umrę,
utopcie mnie w Wiśle,
jak Światowida,
zapomnijcie o mnie,
jak o Światowidzie.
Broniewski, którego nałogowy alkoholizm był w pewnym sensie na rękę nowej władzy, bo temperował jego nieokiełzany temperament i niszczył wolną wolę, dobrze przysłużył się Polsce Ludowej, realizując – z sercem – jej zasadniczy aksjomat: miejsce Polaka jest w kraju, a podstawowym, patriotycznym zadaniem odbudowa gniazda z wojennych zniszczeń. Wystarczy sięgnąć po słynny, rozpędzony i kipiący robotą Most Poniatowskiego (Nadzieja, 1951) lub, co ciekawsze, po pierwszy tren Trumna jesionowa z tragicznego tomu Anka (1956). A tam ideologia, świecka gorąca wiara, staje się tarczą, zaporą, ratunkiem przed jakże ludzką rozpaczą po stracie dziecka:
i w stu wrześniowych barwach Ojców…
Córeczko miła, cóż ci wyznać? –
że źle, że bardzo źle dziś ojcu,
Ale nie poddam się, nie poddam
i będę kroczył w dal za dalą,
i ciężar pieśni ludziom oddam,
co na budowach światła palą.
Po 1989 roku różnie można patrzeć na takie deklaracje, widząc w Broniewskim już to pijane dziecko we mgle epoki, już to pożytecznego idiotę czy kopalnego gada. Ale zawirowania ideowe jak zawsze przeminą, trybut płacony epoce straci wartość – pozostanie liryka. Przy całym dramatyzmie wewnętrznym i rozedrganiu, przy całej szorstkości i dosadności wojaka – prosta, czuła, serdeczna…
biegną – kto szybciej? –
aby pachnieć nam na przystankach
szczęściem i lipcem.
Wychyleni, jak z troski w radość,
z okna pociągu,
na to szczęście nie mamy rady:
w siebie nas wciąga.
[…]
Cisza w sercu. Jakże ją łatwo
spłoszyć lub zatruć.
Weź tę chwilę w dłonie, jak światło,
osłoń od wiatru.
Poza młodym, „żyjącym jak basza” Mickiewiczem na Krymie i kosmopolitą-globtroterem Krasińskim, sławiącym w Przedświcie – ostro kraszone miłością do Delfiny Potockiej – Lago di Como w granitowym wieńcu śnieżnych Alp, jeden Słowacki, twórca poematów W Szwajcarii, Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu, Ojca zadżumionych, Anhellego, potrafił naprawdę uszczknąć coś z rzeczywistych i, by tak rzec, lokalnych, przyrodzonych, specyficznych uroków świata, bez każdorazowego odnoszenia ich do tego, co nasze, bliższe i lepsze, w czym podobno wyspecjalizował się towarzysz Mickiewicza, Antoni Edward Odyniec. Temu nie imponowały Alpy, skoro poznał Górę Bekieszowa w Wilnie, ani mediolańska katedra, gdy się miało na miejscu swoją świętą Annę. Sławne kotlety alla milanese co najwyżej mogą przywołać wspomnienie wybornych „kotletów Foka z Pohulanki”, a włoskim gruszkom za dziesięć soldów daleko do naszych winiówek i sapieżanek, „zwłaszcza na Zapolu”. Florencja – na szczęście dla niej – leży w kotlinie jak Wilno, a rzeka Arno do złudzenia „przypomina Wilię”. Lasy koło Darmstadt owszem, owszem, „ale gdzie im do naszych”… Ta obsesyjna „odyniecczyzna”, kurczliwa, zaściankowa, mała i śmieszna sama w sobie, przyda się Mickiewiczowi już za lat parę do krzepienia serc rodaczych i cementowania zmaltretowanej klęską, wycieńczonej zajadłymi sporami emigracji paryskiej. Bo gdzie i w czym szukać ratunku, wytchnienia, wyciszenia i pociechy pośród tych, którzy bezrozumnie „plwają na siebie i żrą jedni drugich”, jeśli nie w czymś pięknym, czystym i jednoczącym, w czymś nadrzędnym, w czym mogłaby się zejść i od-poznać chora Zbiorowość. I Mickiewicz, początkowo bez świadomości, że tworzy oto naczelny poemat narodowy, epopeję, potem coraz bardziej świadomy miejsca i roli dzieła w życiu Wspólnoty, składa na ołtarzu trudnej miłości swój święty, nienaruszalny poetycki preparat…
W całej przeszłości i w całej przyszłości
Jedna już tylko jest kraina taka,
W której jest trochę szczęścia dla Polaka,
Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie
Święty i czysty, jak pierwsze kochanie,
Nie zaburzony błędów przypomnieniem,
Nie podkopany nadziei złudzeniem,
Ani zmieniony wypadków strumieniem.
„Exulowie wszystkich czasów” – jak powiada Herbert w wierszu Dlaczego klasycy – a więc ci wszyscy, którzy naprawdę poznali „cenę wygnania”, dostali oto swój talizman i swój wiatyk. Ci, którym się lepiej ułożyło i poszczęściło – zew nostalgii i przykazanie powrotu. Cały dobrze nam znany PRL, jak pliszka chwaląca swoją końcówkę, zasadzał się na przypisaniu do ziemi i lokalnym patriotyzmie. Dumny z trzymania ludzi w kupie i na miejscu, uprawiający z lepszym czy gorszym skutkiem „politykę paszportową” i propagandę sukcesu, był Frontem Jedności Narodu w jego etnicznych, pilnie strzeżonych granicach. PRL z siedzenia na kuprze i klepania bidy na miejscu, z absolutnej oczywistości powrotu do ojczystego domu (jeśli już wyjechałeś na wczasy do Mamai lub Złotych Piasków, na Kaukaz lub na Krym) uczyni kategoryczny imperatyw i cnotę narodową. Jeśli przyprawić ją nienajgorszą liryką (Janusza Kondratowicza), odwołującą się do powszechnie znanych toposów i liczmanów, ozdobić nośną muzyką (Piotra Figla), powierzyć znanej i lubianej solistce (Irenie Santor), a następnie rzucić festiwalowej publiczności, głodnej zbiorowego bujania się, sukces – w każdym sensie – na lata zapewniony…
Powrócisz tu zza siedmiu gór i rzek,
Powrócisz tu, gdzie płonie słońcem wrzos i głóg,
Gdzie cienie brzóz, piach mazowieckich dróg.
Gdy wszystko takie śliczne i swojskie, takie cacy, gdy wszystko składa się tak pięknie, że wszyscy zadowoleni, nawet portfele, bywa, że zakrada się, odzywa przekora. I przypomina się, tak jakoś na opak – czyżby z bezrozumnej młodzieńczej przewrotności staruszków – piękny i dziwny wiersz poety z Bożej łaski, dyplomaty i podróżnika, przyjaciela Anny i Jarosława, bywalca „Aidy” i Stawiska, Stanisława Balińskiego (1898–1984). Tęskniącego, widać równie gorąco, a jakby w mniej ograny sposób, za swoim Południem i Wschodem…
jak wraca pasterz do dolin:
Aleją białych platanów,
brzękiem wieczornych mandolin,
Dzwonkami wiernych wielbłądów,
idących z dalekich krajów,
Szumem pienistych strumieni,
milczeniem Ogrodu Rajów,
Zapachem róży wonniejszej
od wszystkich kwiatów Gilanu,
I srebrnym cieniem wieczoru,
– powrócisz do Isfahanu.