Między zamknięciem a otwarciem drzwi
co się stało
tyle zim, tyle jesieni odleciało…
Stypendysta, mieszkający w akademiku, nie miałem zbyt wielu pieniędzy na kupowanie książek. Tomiki poezji Różewicza w kartonowych okładkach nie były drogie, ale nie tylko dlatego je miałem obok Wikliny Staffa, tak porażonego młodością słowa swojego wielbiciela, że zdążył jeszcze napisać: „Budowałem na piasku…”, „Dotrzeć za życia cenę ostatkiem sił…” i parę innych, które bez lektury Różewicza nigdy by nie powstały.
I odtąd, od pierwszego spotkania ze słowem Różewiczowskim prostym, nieposzukującym dźwiękonaśladowczego wywoływania nastrojów i wzruszeń, Różewicz stanie się dla mnie, a i po późniejszym poznaniu Czesława Miłosza, nieważne którym, ale zawsze tym z Najważniejszych.
I dopiero po siedemnastu latach znowu na scenie ze słowami Różewicza. To Teatr na Woli otwarty i kierowany przez jednego z najznakomitszych aktorów, których Polska kiedykolwiek miała – Tadeusza Łomnickiego – rektora teatralnej uczelni i członka władz rządzącej partii PZPR. Do piachu to rozliczenie byłego partyzanta z bohaterskim mitem akowskiego oporu. W tym spektaklu, w reżyserii dyrektora, grałem komendanta oddziału partyzanckiego. Po paru przedstawieniach mamy wizytę Autora. Po kurtynie spotkanie w bufecie. I Tadzio Łomnicki z naręczem zielska oburącz obejmowanym. Tadzio nie bardzo wzrostem wybujały, Różewicz zresztą też, i wciska mi te wszystkie kwiaty i dyrektorsko rozkazuje – „Ty mu je daj!”. Skrępowany jak zwykle różnicą wzrostu i ciasnotą pomieszczenia, w której rzecz się odgrywa, klękam przed Różewiczem ze słowami: „Największemu polskiemu poecie od aktorów!” i ten wiecheć mu wręczam.
A teraz już osiem lat później. Poranny pociąg Warszawa–Wrocław. Smuta po stanie wojennym, tak niedawno dla uporządkowania wszelakich rozwichrzeń wprowadzonym. Sam w pustym przedziale i nagle otwierają się drzwi. Tadeusz Różewicz: „Przepraszam, ja tu chodzę, czy pan wie, bo nie ma wagonu restauracyjnego, gdzie można napić się piwa?”. Grzecznie zaprosiłem Mistrza do przedziału, aby zechciał usiąść, chwileczkę poczekać – zaraz przyniosę. Ile? „No chyba ze dwa. A skąd pan weźmie?” Od konduktorów, oni zawsze wszystko mają. Po czasie niedługim wróciłem z czterema flaszkami. Otwarłem dwie. Poeta wyznał, że noc spędził u Jurka Lisowskiego, czytali do późna. Twarz miał istotnie niezmiernie oczytaną i po opróżnieniu jednej butelki zapragnął rozprostowania kości na korytarzu. Wyszliśmy. Usiadłem na strapontenie, a Różewicz, który dopiero co wrócił z Ameryki, opowiadał o spotkaniach, nie szczędząc krytycznych uwag na temat osób tam osiadłych, a obu nam znanych. Pozostałe dwie butelki już w przedziale, na siedząco. Przysnęliśmy. Gdy dojeżdżaliśmy do Wrocławia, poeta, obudzony przez konduktora, powiedział: „O tu karteczka – proszę mi wyraźnie napisać swój adres”. Pożegnawszy się, wysiedliśmy z pociągu. Po powrocie z Wrocławia wyjąłem ze skrytki pocztowej Echa leśne. Skreślone w tomiku ręką Poety słowa, wyrażające wdzięczność za spotkanie, wzbudziły we mnie krótkotrwały żal po zmarnowanym aktorskim życiu, aczkolwiek rychło stłumiła go nadzieja, że przecie hipotetyczny wynalazca piwa, nie tylko Pokojową Nagrodą Nobla, ale i wszystkimi innymi, kiedykolwiek ustanawianym, i we wszech czasach, i po czasy wsze – honorowany będzie!